– Czyli nie. – Uśmiechnęła się, trochę cierpko, ale i z rozbawieniem. – No tak. Pod latarnią najciemniej.
Tym razem udało jej się: rozbawiła mnie. Inna sprawa, że nie za długo szczerzyłem zęby.
Śmiech nagle zamarł mi na twarzy. I znów błędnie odczytała reakcję na swój żart.
– Dobra, już się jej nie czepiam – uniosła dłonie w ugodowym geście. – Nie chciałam nikogo urazić.
Zrozumiałem, co miała na myśli.
– Nie uraziłaś. Nie sypiam z nią.
– Nie? To dobrze.
Mówiła chyba szczerze, tylko nie potrafiłem się zorientować, która część mojej deklaracji uniosła w górę kąciki jej ust. Nieważne. Myślałem o czym innym.
– Ale wiesz co? To niegłupi pomysł.
– Jednak zacząć z nią sypiać? Świnia. Już ci nie wystarczamy z Iloną?
– Nikt lepiej niż ona nie odwróci uwagi wartownika.
– Mówimy o plutonowej Górskiej? – upewniła się z miną niewiniątka. Ukarałem ją, demonstracyjnie stawiając jej literatkę denkiem do góry. Chyba dobrze zrobiłem, bo w brązowych oczach rozbłysły szelmowskie iskierki, bezczelnie kontrastujące ze znakomicie odegraną konsternacją. – Oj… o pani redaktor?
– Koniec picia – rzuciłem twardo, kryjąc rozbawienie.
– To tak się poznaliście? – Nie wytrzymała, zachichotała otwarcie. – Stałeś na warcie, a Ilona odwracała?
Zakręciła zmysłowo wszystkim, czym kobiety mogą kręcić, wydymając przy tym usta jak panienka z reklamy sekstelefonu i udając, że odpina guziki.
– Kaśka!
– No dobrze, przepraszam. – Nie włożyła wiele serca w te przeprosiny, ale przynajmniej spoważniała po paru sekundach. – Czyli mamy Numerkę Szóstą.
Przyglądałem jej się przez chwilę. Najpierw podejrzliwie, nie do końca przekonany, że skończyła. Potem z zaintrygowaniem. Bardzo stanowczo to zabrzmiało.
– Mamy?
– Weszła w to, jeśli tylko dostała propozycję.
Mówiła spokojnie, tonem tak trzeźwym i rzeczowym, że z lekka zawirowało mi w głowie. Nagle stała się inną kobietą, a ja w końcu odkryłem, dlaczego facetów tak kręci ich nieprzewidywalność. Właściwie to banalnie proste: żenisz się z jedną, a dostajesz dwie, trzy, dziesięć… Są podobne, lecz zarazem wystarczająco różne, by przyrodzona mężczyznom poligamia dała się ogłupić.
Miała to w sobie. Mogła wystarczyć na całe życie. Jak Ilona.
– Jeśli – mruknąłem. Czułem, że ma rację, ale czułem też, że jeżeli pokornie się z tym pogodzę, przyznam, iż w dodatku jest mądra, unieszczęśliwi mnie do reszty.
– Wasz szef byłby głupi, gdyby jej nie wziął. Może ten twój Sławek bardziej potrzebuje pieniędzy, ale to ona zrobi więcej, by je zdobyć. Uwierz mi.
Uwierzyłem. Bez dopytywania. Końcówka zabrzmiała gorzko i chyba bałem się, co mógłbym usłyszeć.
Sięgnęła po mineralną, zaczęła pić prosto z butelki. Wstałem, zajrzałem za przepierzenie z worków. Bardziej dla pozbierania myśli niż z przekonania: do magazynu nie dało się wejść, nie hałasując ciężkimi wrotami, i wątpiłem, by ktoś próbował nas podsłuchiwać. Spore ryzyko wykrycia, duża strata czasu – na okazję do bezpiecznego odwrotu mógł czekać nawet godzinami – a potencjalny zysk znikomy. Albo byłem lojalny i niczego nie kombinowałem z Kaśką, albo nie byłem i knułem zdradę w bardziej dyskretnym miejscu.
Zeskakując z krzesła, pomyślałem, że na dobrą sprawę wcale nie musieliśmy spędzać nocy w jednym łóżku. I że w jakimś sensie wykorzystałem Kaśkę.
– Chcesz? – Czekała na mój powrót z otwartą butelką w ręku. Usiadłem, wziąłem, łyknąłem.
– Właściwie jak trafiłaś do tej „Jagienki”? – Cholera, obchodziło mnie to w tej chwili jak plony ryżu w Bangladeszu. – To chyba warszawskie pismo?
Zawahała się, uśmiechnęła gorzko, uniosła dłoń i rozchyliła dwa palce w nieco już przykurzonym geście. „V” jak „victory”. Symbol opozycji. Już nawet nie pamiętałem, czy dopiero tej zwycięskiej, pijanej radością wygranych w 1989 wyborów. Z nią w każdym razie nigdy mi się nie kojarzył. Błąd.
– A – pokiwałem głową. – No tak. Zapomniałem, że twój wujek… Dawni koledzy z „Solidarności”?
Popatrzyła na mnie, jakby zdziwiona, lecz niemal od razu także skinęła głową.
– Owszem. Też. – Nie miałem zamiaru drążyć tematu, ale chyba tego nie wyczuła. I zmieniła go sama. Dość drastycznie. – Mam pomysł, Adam. Potnij to w diabły. Potnij most.
Nie zdążyłem zareagować.
Syrena alarmowa okazała się szybsza.
*
Wystartowałem błyskawicznie, ograniczając przygotowania do krótkiego „zostań” pod adresem Kaśki i chwytu za pas z automatem. Byłem w połowie drogi do przydzielonego nam sektora – północno-zachodni narożnik bazy, schron z worków plus trzy krótkie transzeje – kiedy dyżurny zmienił zdanie i przełączył syrenę na tryb odwołania alarmu.
Przebiegłem jeszcze kilka kroków i zatrzymałem się. Nikt nie strzelał, nic nie wybuchało; na północy, pomijając pląsy gnanego wiatrem kurzu, nic się nie poruszało.
Na południu, prawdę mówiąc, też nie bardzo. Załogi bewupów, składujące oporządzenie w pojazdach, zdążyły wybiec z Piątki i zniknąć z pola widzenia, a cała reszta kłębiła się pewnie wokół stojaków ze sprzętem. Wbicie się w hełm, kamizelkę i wszystko, co żołnierz powinien dźwigać po polu walki, musi potrwać.
Minąłem narożnik Jedynki i popatrzyłem w stronę bramy. Wartownik udawał, że ogląda przez lornetkę zachodnią połówkę widnokręgu, ale myślami był całkiem gdzie indziej: zanim BWP nadjechał z głębi bazy i wyhamował przed szlabanem, przyłapałem nieszczęśnika na trzech ukradkowych spojrzeniach w tamtym właśnie kierunku. Syrenę uruchamiał dyżurny, ale kiedy dmuchało i komputerowy skaner głupiał, to wartownicy, meldując przez radio, tak naprawdę podnosili alarm. I to oni płacili za pomyłki.
Ruszyłem w tamtą stronę. Szeregowy Kurzewski był z mojej drużyny i jeśli narozrabiał, wypadało się pokazać.
– …pomyślałem, że są razem, no i zameldowałem. No bo tak z dwóch stron naraz… Ale chyba to nie był człowiek. Straszna kurzawa, mało co widać. Dlatego nic nie mówiłem. Dopiero jak potem zobaczyłem tego na drodze…
Bruszczak słuchał jednym uchem, wodząc po horyzoncie szkłami odebranej Kurzewskiemu lornetki. Podobnie jak ja, za cały ekwipunek miał pas z kaburą.
– To Młynarczyk. – Opuścił lornetkę i posłał wartownikowi mało życzliwe spojrzenie. – Oślepłeś?
W duchu przyznałem mu trochę racji. Nawet bez pomocy szkieł rozpoznałem charakterystyczny obrys żołnierskiego popiersia z wielką kopułą kompozytowego hełmu i rozdętymi przez kamizelkę barkami. O twarzy mógłbym powiedzieć co najwyżej, że nie należy do Murzyna, ale już niesiona fantazyjnie, w poprzek karku broń nie budziła wątpliwości. Wycięta w środku charakterystyczna kolba, kwadrat magazynka. SWD. Turkmeńscy i afgańscy partyzanci też używali tego karabinu, ale w porównaniu ze zwykłym kałasznikowem był to nie lada rarytas i żaden opasany trotylem kaszaniarz, maszerujący w stronę natowskiego posterunku w przebraniu polskiego żołnierza, nie dźwigałby tak oryginalnego kamuflażu.
– No właśnie – rzucił niepewnie Kurzewski. – Tak mi się zdawało, że to kapral, i dlatego…
Bo jakby ten tam – wskazał dłonią na północ – był terrorystą, to mógłby… No, pomyślałem, że może na niego się zaczaili.
– Akurat tu, pod twoim nosem? – To nie był jego żołnierz i może dlatego porucznik ograniczył się do szyderczego pomruku. Ale pewności nie miałem. Zaraz potem zmarszczył brwi i znów uniósł lornetkę. – Co ten kretyn wyprawia?
Читать дальше