Miał na myśli Młynarczyka, jednak póki co, potrafiłbym wytknąć kapralowi najwyżej lekceważenie burz piaskowych. W bezpośrednim sąsiedztwie bazy poza zabłądzeniem nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, którego uniknąłby, pozostając po właściwej stronie zasieków.
Snajper-desperat mógł go upolować równie dobrze przed stołówką.
Dopiero po dwóch minutach, gdy znalazł się bliżej, uświadomiłem sobie, że nadchodzi krokiem mocno zmęczonego człowieka. Nie wracał ze spaceru. Musiał wyjść dawno i zawędrować daleko, dalej niż za horyzont. A przecież nawet po naszej, teoretycznie bezpiecznej stronie horyzontu było parę miejsc, które rozsądny człowiek omija szerokim łukiem.
– Powrót z lewizny? – Silnik zagłuszył odgłos kroków; zauważyłem Szamockiego, dopiero gdy stanął obok. W ślad za nim przyszło też kilku żołnierzy, ale coś w postawie dowódcy podpowiedziało im, by trzymali się na dystans.
– Nie ty go posłałeś? – upewnił się Bruszczak.
– Ja? Ja się cieszę, jak się zapomni i odda mi honory.
Przesadzał, ale wątpię, by Młynarczyk zadał sobie tym razem fatygę, gdybyśmy stali sami. Lewa ręka kaprala przytrzymywała lufę karabinu, nonszalancko przełożonego w poprzek karku, w prawej przez cały czas trzymał lornetkę. Nie użył jej, ale była w gotowości i każdy podejrzany ruch w oddali mógł zostać błyskawicznie sprawdzony.
Zawodowiec.
Bruszczak też był zawodowcem i pewnie dlatego pasek lornetki kaprala powędrował na ramię, a brudna dłoń do hełmu. Porucznik odwzajemnił salut, obejrzał się przez ramię, krótkim, lecz wymownym gestem wskazał baraki grupce gapiów. Żołnierze pospiesznie wykonali w tył zwrot, a ja zauważyłem, że ku zwolnionemu miejscu raźno maszeruje redaktor Sosnowska, z moim hełmem pod jedną pachą, kamizelką pod drugą i aparatem obijającym się o brzuch. No, pięknie.
– Gdzie cię nosi? – Kierowca bewupa wyłączył w końcu silnik, ale nie dlatego głos porucznika zabrzmiał tak ostro w nagłej ciszy. Młynarczyk przykucnął, przeciskając się pod szlabanem. I wtedy to dostrzegłem. Chyba nie ja jeden. Obaj oficerowie znieruchomieli, a chrzęst żwiru pod stopami Kaśki ucichł jak nożem uciął.
Nic dziwnego: plama w dolnej części plecaka była duża, świeża i miała wyjątkowo paskudny kolor.
– Przepraszam, panie poruczniku. – Młynarczyk stanął z kolbą przy nodze, na pewno nie na baczność, ale też nie w pozie, która mogła kojarzyć się z wyzywającą. W jego twarzy dominowało zmęczenie, a w głosie spokój. – Nie było czasu. Zauważyłem coś i musiałem od razu reagować.
Bruszczak przyglądał mu się przez chwilę.
– Dostałeś? – zapytał cicho.
– Słucham? – Kapral wyglądał na zdziwionego.
– Masz krew na tornistrze.
Chrzęst z tyłu. Kaśka. Oczywiście nie mogła sobie darować strzyżenia uszami. Albo po prostu zabolało ją biodro: kamizelka kuloodporna potrafi dać się we znaki, jeśli taszczyć ją pod pachą jak książkę.
– To nie moja – powiedział spokojnie Młynarczyk. Oparł o brzuch koniec karabinowej lufy i bez pośpiechu zdjął plecak. Na ziemię wytoczyła się butelka z wodą, paczka zapasowych naboi i to najważniejsze: brunatna, foliowa torba na śmieci. Była prawie nieprzezroczysta i prawie szczelna, ale przy wkładaniu jej do plecaka Młynarczyk musiał zawadzić o jakiś kanciasty przedmiot i powstała dziura, z której najpierw skorzystała krew, a teraz ludzki nos.
Mój hełm i kamizelka łupnęły o ziemię. Czekałem na kolejne łupnięcie, ale Kaśka jakoś nie zemdlała.
Patrzyłem, jak Młynarczyk wyjmuje nóż, i przez głowę przemknęła mi idiotyczna myśl, że będzie nim kroił ciszę – tak materialna się nagle zrobiła. Oczywiście dał spokój ciszy i rozkroił worek. Mógł po prostu rozerwać, obok chwiała się jednak na nogach blada z przejęcia kobieta i pewnie z uwagi na nią wybrał bardziej elegancką formę.
– O w mordę… – wymamrotał Szamocki.
Nos okazał się autentyczny, męski. Wyrastał z głowy trzydziestoletniego mniej więcej Azjaty o wyraźnie skośnych oczach i twarzy pokrytej kilkudniowym zarostem. Powieki były zamknięte i nieszczęśnik wyglądałby po prostu na pogrążonego we śnie, gdyby nie fakt, iż kończył się parę centymetrów poniżej podbródka upiornym, brunatnym skrzepem przeciętej w poprzek szyi.
– Ty go…? – Bruszczak nie dokończył. – Pojebało cię?!
– Już nie żył. – Młynarczyk dźwignął się z przysiadu.
– Nie o to pytam! Ty mu obciąłeś głowę?!
– Mamy ich identyfikować. – W głosie kaprala nie było wyzwania, choć wielu tak by to zinterpretowało. Był po prostu rzeczowy. – Takie są wytyczne.
– Schlałeś się?! Tego was na kursie uczyli?! Obcinania głów?!
– To daleko stąd. Ktoś mógł go znaleźć i zabrać. Albo zmasakrować twarz. Dokumentów nie miał, a odcisków nasi mogą nie mieć w kartotece. Zresztą nie było jak zdjąć, nie noszę tuszu.
Musiałbym obciąć dłonie. Na jedno wychodzi.
– Teraz to przegiąłeś – powiedział cicho Szamocki. Głos trochę mu drżał, choć poza tym trzymał się nieźle. Student i Sławek, wychyleni z włazów bewupa, wyglądali na znacznie solidniej znokautowanych.
– Zdecydujcie się na coś – rzucił gniewnie Młynarczyk. I prawie od razu powrócił do roli beznamiętnego, znużonego twardziela. – To wojna.
O dziwo, jego słowa zasznurowały Bruszczakowi usta. Porucznik obejrzał się, sprawdził rozmiar strat. Zanim jeszcze podszedł do leżącej na piasku głowy i powtórzył spojrzenie, oceniając martwe pola i tym samym ilość potencjalnych świadków, zrozumiałem, co zamierza.
– Kulanowicz…
– Tak – przerwałem mu. – Jasne.
Odwrócił się, dotknął folii czubkiem buta.
– Zapakuj to, Młynarczyk. I ładuj się na wóz. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie została reszta?
– Wiem.
– Odpalaj, Fornalski. Przejedziemy się. Wychwyciłem spojrzenie Studenta. Było parę ciekawszych miejsc, ale popatrzył akurat na mnie.
– Panie poruczniku, a dyżur? – zaprotestował nieśmiało. Bruszczak pokazał, kto tu rządzi, i po prostu go zignorował. Nikt więcej nie próbował się odzywać.
Młynarczyk wepchnął upiorne trofeum do worka, potem worek do plecaka. Z kapustą obchodziłby się pewnie delikatniej, no, ale ostatecznie od źle pakowanej kapusty może odpaść liść czy dwa. Tu żadne straty nie wchodziły w grę.
– Zostawię – wyciągnął plecak w stronę Szamockiego. – Jak nas po drodze sfajczą, będzie wiadomo, czyich kumpli szukać. – Bruszczak otwierał usta, rozmyślił się jednak i nie powiedział słowa. – Dziś mają być medycy, mogliby zabrać do sztabu.
– Już byli – mruknął Szamocki, trochę przez zęby. Pakunek jednak przyjął.
– No to zdjęcie – Młynarczyk skinął w stronę Kaśki i jej aparatu fotograficznego. – Jak to cyfrzak, to w komputer i przesłać. Albo po prostu wezwijcie śmigłowiec.
Odwrócił się i znikł w drzwiach bewupa. Zerknąłem na Kaśkę. Miała w twarzy mniej krwi niż ten z worka. Kurzewski nie wyglądał dużo lepiej. Otworzył wprawdzie szlaban, ale potem, gdy BWP gnał na zachód, zawisł na przeciwwadze niczym ofiara choroby morskiej na relingu.
Podszedłem do Kaśki, podniosłem hełm i kamizelkę.
– Nikomu ani słowa, Kurzewski. – Mówiłem cicho, czułem jednak, że nie pomyli tego rozkazu z luźno rzuconą propozycją, co paru moim podwładnym zdarzyło się kilka razy.
Nasadziłem hełm na głowę, wskazałem Kaśce baraki. Oszołomiona, odwróciła się posłusznie.
Zaprowadziłem ją do swojej kwatery, posadziłem i sięgnąłem po butelkę. Nie za wiele w niej zostało, ale nie dlatego zawahałem się przy zakrętce.
Читать дальше