– Logiczne – rzekł Jodie. – Ja też nie mam dziewczyny. – Zaśmiał się z goryczą. – Zresztą jakim cudem miałbym mieć? Nie? Co ja mam? Nie jestem taki przystojny jak ty, nie mam kasy… jestem tylko pieprzonym ćpunem.
Stephen czuł, jak twarz mu płonie. Mył ręce coraz zajadlej.
Szoruj skórę, tak, tak…
Robaki, precz…
Patrząc na ręce, Stephen ciągnął:
– Ostatnio znalazłem się w takiej sytuacji, że nie interesuję się kobietami tak jak inni faceci. Ale to chwilowe.
– Chwilowe – powtórzył Jodie.
Oczy wbił w kostkę mydła, jak gdyby był to więzień planujący ucieczkę.
– Chwilowe. Z powodu pracy. Muszę zachować czujność.
– Jasne. Czujność.
Szoruj, szoruj. Mydło pieniło się jak targane sztormem morze.
– Zabiłeś kiedy pedała? – spytał z ciekawością Jodie.
– Nie wiem. Powiem ci, że nigdy nikogo nie zabiłem dlatego, że był homoseksualistą. To by nie miało sensu. – Ręce zaczęły go piec i swędzić. Szorował jeszcze mocniej, nie patrząc na Jodiego. Nagle poczuł, że przepełnia go dziwne pragnienie – by porozmawiać z kimś, kto być może go zrozumie. – Widzisz, ja nie zabijam ludzi dla samego zabijania.
– W porządku – odparł Jodie. – Ale jak na ulicy podejdzie do ciebie jakiś pijak, popchnie cię i powie do ciebie, bo ja wiem, „ty pieprzony pedale”. Zabiłbyś go, nie? Powiedzmy, że nikt by się o tym nie dowiedział.
– Ale… przecież pedał tak czy tak bywa pieprzony, nie?
Jodie zamrugał oczami i wybuchnął śmiechem.
– A to dobre.
Czyżbym powiedział coś dowcipnego? – zastanawiał się Stephen. Uśmiechnął się zadowolony, że zrobił wrażenie na Jodiem.
– No dobra – ciągnął Jodie. – Powiedzmy, że nazwał cię skurwysynem.
– Oczywiście, że bym go nie zabił. Skoro mówimy o pedałach, pomyśl też o Murzynach i Żydach. Nie zabiłbym Murzyna, chyba że dostałbym zlecenie i ofiara przypadkowo byłaby Murzynem. Pewnie są jakieś powody, dla których Murzyni nie powinni żyć, a przynajmniej mieszkać w tym kraju. Mój ojczym znalazłby dużo takich powodów. Zwykle miałem podobne poglądy jak on. Podobne zdanie miał o Żydach, ale tu się z nim nie zgadzam. Żydzi są dobrymi żołnierzami. Szanuję ich.
– Widzisz – ciągnął. – Zabijanie to tylko biznes. Pomyśl o Kent State. Byłem wtedy dzieciakiem, ale ojczym mi opowiadał. Słyszałeś o Kent State? O tych studentach, do których strzelała Gwardia Narodowa?
– Pewnie, że słyszałem.
– I tak naprawdę nikogo nie obchodziło, że ci studenci zginęli, nie? Ale strzelanie do nich nie miało sensu. Zupełnie bez celu. Jeżeli ktoś chce zwalczyć jakiś ruch, czy co to było, powinien namierzyć przywódców i ich sprzątnąć. Wtedy byłoby łatwiej. Przeprowadzić rozpoznanie, ocenić, zmylić, odizolować i wyeliminować.
– Tak właśnie zabijasz ludzi?
– Rozpoznajesz teren. Oceniasz trudność zadania i możliwości obrony wroga. Wszystkich trzeba zmylić, odwracając ich uwagę od ofiary – na przykład sprawić, żeby uwierzyli, że ich atakujesz, a potem się okazuje, że to tylko chłopak na posyłki albo czyścibut. Tymczasem ty docierasz do ofiary. Izolujesz ją i eliminujesz.
Jodie popijał sok pomarańczowy. W rogu piętrzyło się kilkadziesiąt pustych puszek. Wydawało się, że odżywia się wyłącznie sokiem.
– Wiesz – powiedział, ocierając usta rękawem – wszyscy myślą, że zawodowi mordercy są szurnięci. Ale ty wcale taki nie jesteś.
– Nie sądzę, żebym był szurnięty – rzekł pogardliwie Stephen.
– Ci ludzie, których zabijasz, są źli? Na przykład oszuści, ludzie z mafii czy inni tacy?
– Zawsze zrobili coś złego ludziom, którzy mi płacą, żebym ich zabił.
– Czyli są źli?
– Pewnie.
Jodie zaśmiał się głupkowato, z półprzymkniętymi oczyma.
– Niektórzy mówią, że tacy jak ty nie zawsze wiedzą, co jest dobre, a co złe.
– No dobra, co jest dobre, a co złe? – odparł Stephen. – Robię to samo co Bóg. W katastrofach kolejowych giną dobrzy i źli ludzie i nikt nie ma o to do Boga pretensji. Niektórzy zawodowi mordercy mówią o swoich ofiarach „cele” albo „obiekty”. Słyszałem o jednym, który nazywał ofiary „zwłokami”. Jeszcze przed wykonaniem zadania. Na przykład: „Zwłoki wysiadają z samochodu. Biorę je na cel”. Łatwiej mu chyba myśleć w ten sposób o ofierze. Mnie to nie obchodzi. Nazywam ich normalnie. Ofiary, które teraz namierzam, to Żona i Przyjaciel. Zabiłem już Męża. Tak o nich myślę. Są ludźmi, których zabijam, i tyle.
Jodie myślał nad tym, co przed chwilą usłyszał.
– Wiesz co? Myślę, że wcale nie jesteś zły. A wiesz dlaczego?
– No?
– Bo zło to coś, co wygląda niewinnie, a dopiero potem wychodzi z niego prawdziwa natura. A ty jesteś, jaki jesteś. To chyba dobrze.
Stephen bawił się czystymi paznokciami. Poczuł, że znów się rumieni. Wreszcie zapytał:
– Boisz się mnie, co?
– Nie – odrzekł Jodie. – Nie chciałbym cię mieć przeciw sobie. O nie. Ale mam wrażenie, że jesteśmy przyjaciółmi. Chybabyś mi nie zrobił krzywdy.
– Nie – powiedział Stephen. – Jesteśmy wspólnikami.
– Mówiłeś o swoim ojczymie. Żyje?
– Nie, umarł.
– Przykro mi. Kiedy o nim powiedziałeś, pomyślałem o swoim ojcu – też już nie żyje. Zawsze mówił, że na świecie ludzie najbardziej szanują kunszt. Lubił patrzeć, jak utalentowany człowiek robi coś najlepiej, jak umie. Jak ty.
– Kunszt – powtórzył Stephen, czując, jak przepełniają go nieokreślone uczucia. Przyglądał się, jak Jodie chowa pieniądze w dziurze w brudnym materacu. – Co chcesz zrobić z tą kasą?
Jodie usiadł, wbijając w niego otumaniony, lecz poważny wzrok.
– Chcesz, żebym ci coś pokazał? – Pod wpływem narkotyku jego głos stał się niewyraźny.
– Jasne.
Z kieszeni wyciągnął książkę. Na okładce widniał tytuł „Koniec z zależnością”.
– Ukradłem ją w księgarni na Saint Mark. To taki poradnik dla ludzi, którzy nie chcą już być alkoholikami albo narkomanami. Zupełnie niezły. Piszą tu o takich klinikach. Znalazłem jedną w New Jersey. Spędzasz tam miesiąc – cały miesiąc – i wychodzisz czysty. Podobno to naprawdę działa.
– Świetnie – rzekł Stephen. – Podoba mi się ten pomysł.
– No, wiesz. – Jodie skrzywił się. – Kosztuje czternaście tysięcy.
– Poważnie?
– Za jeden miesiąc. Masz pojęcie?
– Ktoś robi na tym niezłe pieniądze. – Stephen zarabiał sto pięćdziesiąt tysięcy za jedną robotę, lecz nie podzielił się tą informacją z Jodiem, swoim nowym przyjacielem i wspólnikiem.
Jodie westchnął, ocierając oczy. Zdaje się, że narkotyki wywoływały u niego większą płaczliwość. Jak u ojczyma Stephena, kiedy pił.
– Całe życie miałem takie popieprzone – powiedział. – Chodziłem do college’u. No, radziłem sobie zupełnie nieźle. Potem trochę uczyłem w szkole. Pracowałem w jednej firmie. Później mnie wylali. Wszystko się posypało. Straciłem mieszkanie… Zawsze miałem kłopoty z tabletkami. Zacząłem kraść… Niech to szlag…
Stephen usiadł obok niego.
– Dostaniesz pieniądze i pójdziesz do tej kliniki. Wszystko się jakoś ułoży.
Jodie uśmiechnął się do niego z trudem.
– Mój ojciec mówił mi coś takiego: kiedy musisz zrobić coś trudnego, nie myśl, że trudności to problem. Pomyśl, że to tylko czynnik. Rzecz, nad którą trzeba się zastanowić. Patrzył mi w oczy i mówił: „To nie problem, to tylko czynnik”. Próbuję o tym nie zapominać.
Читать дальше