Wiewiórki, dzikie indyki, jelenie, bez względu na okres ochronny, niedźwiedź, gdy udało się go wytropić, psy w mniej fartowne dni.
Zabij to, żołnierzu. Patrz na mnie.
Huk. Uderzenie w ramię, zdumione oczy umierającego zwierzęcia.
W parne sierpniowe niedziele ładowali karabiny do paint-ballu pociskami z dwutlenkiem węgla, rozbierali się do spodenek i polowali na siebie nawzajem, robiąc sobie na piersiach i udach rozległe plamy i pręgi. Kulki świstały w powietrzu z prędkością trzystu stóp na sekundę, a młody Stephen z trudem powstrzymywał płacz po bolesnym trafieniu. Można było kupić kule w każdym kolorze, ale Lou upierał się, by ładowali broń pociskami z czerwoną farbą. Jak krew.
Wieczorami siedzieli przy ognisku w ogrodzie; dym ulatywał pierścieniami w niebo i wciskał się przez otwarte okno do kuchni, gdzie matka myła naczynia po kolacji szczoteczką do zębów. Muskularny, niewysoki człowiek – w wieku piętnastu lat Stephen był już wzrostu Lou – popijał ze świeżo otwartej butelki jacka danielsa i mówił, mówił, mówił, bez względu na to, czy Stephen słuchał, czy nie, spoglądając na iskry mknące w niebo jak świetliste pomarańczowe owady.
– Chcę, żebyś jutro nożem załatwił jelenia.
– Ja…
– Umiesz to zrobić, żołnierzu?
– Tak jest, umiem.
– No to słuchaj. – Pociągnął łyk. – Gdzie twoim zdaniem jest tętnica szyjna?
– No chyba…
– Nie bój się powiedzieć, jeśli czegoś nie wiesz. Dobry żołnierz przyznaje się do niewiedzy. Potem jednak robi coś, żeby to zmienić.
– Melduję, że nie wiem, gdzie jest tętnica szyjna.
– Pokażę na tobie. Tutaj. Czujesz pulsowanie? Dokładnie tu.
– Tak jest, czuję.
– Najpierw musisz znaleźć rodzinę – łanię z cielakami. Podejdziesz blisko. To najtrudniejsza część zadania. Żeby zabić łanię, musisz stworzyć zagrożenie dla młodych. Ruszasz na cielaka. Jeśli mu zagrozisz, łania nie ucieknie. Podejdzie do ciebie. Wtedy skok! Wbijasz jej nóż w szyję. Ale nie prosto, tylko pod kątem. Rozumiesz? Robisz nacięcie w kształcie V. Chwytasz? To dobrze. Chłopcze, to dopiero będzie zabawa!
Potem Lou szedł do domu, żeby sprawdzić, czy talerze i garnki są czyste i stoją równo na kraciastym obrusie, cztery kwadraty od brzegu stołu. Kiedy stały trzy i pół kwadratu od brzegu albo choć na jednym znalazła się plamka tłuszczu, Stephen, leżąc przy ognisku i obserwując lecące w ciemne niebo iskry, słyszał dobiegające z domu odgłosy uderzeń i płacz.
– Musisz być w czymś dobry – mówił mu później ojczym, kiedy matka już spała, a on z butelką wychodził przed dom. – Inaczej nie ma po co żyć.
Kunszt. Mówił o kunszcie.
– Jak to się stało, że cię nie wzięli do piechoty morskiej? – zapytał Jodie. – W końcu mi nie powiedziałeś.
– To było głupie – odrzekł Stephen, a po chwili dodał: – Kiedy byłem dzieciakiem, wpakowałem się w kłopoty. Ty tego nie robiłeś?
– Czy pakowałem się w kłopoty? Rzadko. Za bardzo się bałem. Nie chciałem martwić matki. Nie podobało się jej, że kradłem i tak dalej. A co zrobiłeś?
– Niezbyt mądrą rzecz. W naszym mieście mieszkał jeden facet. Wiesz, taki tyran. Zobaczyłem, jak wykręca ręce swojej kobiecie. Była chora, więc dlaczego jeszcze się nad nią znęcał? Poszedłem do niego i powiedziałem, że jeżeli nie przestanie, to go zabiję.
– Tak mu powiedziałeś?
– Ojczym nauczył mnie jeszcze jednej rzeczy. Nie groź. Zabij albo daruj życie, ale nie groź. Dalej gnębił tę kobietę i musiałem dać mu nauczkę. Zacząłem go bić. Poniosło mnie. Wziąłem kamień i walnąłem go. Nie zastanawiałem się nad tym, co robię. Dostałem kilka lat za nieumyślne spowodowanie śmierci. Miałem piętnaście lat, ale już zaszarganą kartotekę. Wystarczyło, żeby mnie nie przyjęli do piechoty morskiej.
– Chyba gdzieś czytałem, że nawet jak jesteś notowany, możesz iść do wojska. Do jakiegoś specjalnego obozu.
– Ale to było zabójstwo.
Jodie ścisnął ramię Stephena.
– To nie fair.
– Wtedy tak nie myślałem.
– Naprawdę mi przykro – powiedział Jodie.
Stephen, który umiał bez mrugnięcia patrzeć ludziom w oczy, zerknął przelotnie na Jodiego, po czym zaraz odwrócił wzrok. I gdzieś w głębi ujrzał dziwaczny obrazek: on i Jodie mieszkają w chacie, razem chodzą polować i na ryby. Gotują kolację nad ogniskiem.
– Co się z nim stało? Z twoim ojczymem?
– Zginął w wypadku. Był na polowaniu i spadł ze skały.
– Może właśnie tak chciał umrzeć – rzekł Jodie.
– Niewykluczone – odparł Stephen po krótkim milczeniu.
Poczuł, jak noga Jodiego ociera się o jego nogę. Znów ten elektryczny wstrząs. Stephen wstał szybko i podszedł do okna.
Przejechał radiowóz, ale gliniarze w środku pili wodę i rozmawiali.
Ulica była pusta, jeśli nie liczyć grupki bezdomnych: kilku białych i jednego Murzyna.
Stephen przymrużył oczy. Murzyn, dźwigający wielką torbę pełną puszek po wodzie sodowej i piwie, kłócił się z innymi, gestykulował, rozglądał się na boki i proponował torbę jednemu z białych, który przecząco kręcił głową. Czarny miał w oczach jakiś obłęd i biali wyraźnie się go bali. Stephen przyglądał się kłótni przez parę minut, po czym wrócił na materac i usiadł obok Jodiego.
Położył mu dłoń na ramieniu.
– Chcę z tobą pogadać o tym, co zrobimy.
– Dobra. Słucham, wspólniku.
– Ktoś mnie szuka.
Jodie wybuchnął śmiechem.
– Po tym, co się stało w tamtym budynku, powiedziałbym, że całkiem sporo ludzi.
Stephen nawet się nie uśmiechnął.
– Chodzi o jedną osobę. Nazywa się Lincoln.
Jodie skinął głową.
– To imię?
Stephen wzruszył ramionami.
– Nie wiem… Nigdy nie spotkałem nikogo podobnego.
– Kto to jest?
Robak…
– Może gliniarz. Albo federalny. Konsultant czy ktoś w tym rodzaju. Dokładnie nie wiem.
Stephen przypomniał sobie, jak Żona opisywała Lincolna w rozmowie z Ronem – mówiła o nim jak o guru albo duchu. Poczuł, że się kuli. Przesunął dłoń na plecy Jodiego i zatrzymał na wystającym kręgosłupie. Przykre uczucie minęło.
– Już drugi raz udało mu się mnie powstrzymać. Prawie mnie złapał. Próbuję go rozgryźć i nie potrafię.
– Co chcesz rozgryźć?
– Jego następny ruch. Co zamierza teraz zrobić. Żebym mógł go uprzedzić.
Poklepał po plecach Jodiego, który najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu. Nie unikał też jego spojrzenia. Jego bojaźń zniknęła. Popatrzył dziwnie na Stephena. Czyżby było to spojrzenie… Stephen nie umiał znaleźć właściwego słowa. Może podziwu?
Zdał sobie sprawę, że tak samo patrzyła na niego Sheila w barze, gdy mówił jej rzeczy, które chciała usłyszeć. Tyle tylko, że wtedy nie był Stephenem. Był kimś, kto nie istniał. Jodie spoglądał na niego podobnie, choć dokładnie wiedział, kim jest Stephen. Wiedział, że jest mordercą.
Wciąż trzymając rękę na jego plecach, Stephen rzekł:
– Nie umiem odgadnąć, czy wywiezie ich z bezpiecznego domu. Tego, który stoi obok biurowca.
– Kogo wywiezie? Ludzi, których masz zabić?
– Tak. Próbuje mnie przechytrzyć. Myśli… – Stephen urwał.
Myśli…
O czym myślał Lincoln Robak? Wywiezie Żonę i Przyjaciela, bo się spodziewa, że jeszcze raz spróbuję zaatakować dom? Albo zostawi ich przekonany, że odczekam jakiś czas i spróbuję w nowym miejscu? Jeżeli nawet myśli, że jeszcze raz spróbuję dostać się do domu, może zostawi ich na przynętę, żeby mnie zwabić do następnej pułapki? Przewiezie do innego bezpiecznego domu dwoje pozorantów? I spróbuje mnie sprzątnąć, kiedy za nimi pojadę?
Читать дальше