Gdzie on jest?
I co robią agenci z gliniarzami? Dlaczego to tak długo trwa?
Chwilę później usłyszała odpowiedź – w słuchawce telefonu: czekali na wsparcie. Haumann postanowił wezwać jeszcze dwudziestu ludzi z jednostki specjalnej i drugi zespół 32-E.
Nie, nie, nie – myślała. Błąd! Wystarczy, że Trumniarz wyjrzy na zewnątrz, zobaczy, że na ulicy nie ma ani jednego samochodu, taksówki ani pieszego, i od razu się domyśli, że szykuje się akcja. Ulica spłynie krwią… Czy oni tego nie rozumieją?
Sachs położyła narzędzia u stóp schodków i wspięła się z powrotem na ulicę. Niedaleko była apteka. Weszła tam, kupiła dwa pojemniki z butanem i pożyczyła od aptekarza pręt od markizy nad drzwiami – kawał stali długości pięciu stóp.
Włożyła koniec pręta w jedno z ogniw łańcucha, które było częściowo nadpiłowane, po czym przekręciła go, aż łańcuch się napiął. Potem nałożyła rękawiczkę z nomexu i opróżniła oba pojemniki butanu, kierując strumień gazu na metalowe ogniwa i obserwując, jak pokrywają się szronem. (Amelia Sachs wiedziała o sposobach forsowania zamkniętych drzwi tyle rzeczy, że w razie czego mogła zmienić zawód).
Gdy drugi pojemnik był już pusty, złapała oburącz pręt i zaczęła ciągnąć. Pod wpływem lodowatego gazu metal stał się bardzo kruchy. Z cichym trzaskiem ogniwo pękło na pół. Złapała łańcuch, zanim upadł na ziemię, i położyła go na kupie liści.
Zawiasy były mokre od deszczu, ale splunęła na nie, żeby nie skrzypiały i pchnęła drzwi, wyciągając jednocześnie glocka z kabury. Pomyślała: nie trafiłam do ciebie z trzystu jardów, ale z trzydziestu nie chybię.
Rhyme’owi na pewno by się to nie podobało, ale na szczęście nic nie wiedział. Pomyślała przez chwilę o nim i o wczorajszym wieczorze, gdy leżeli w łóżku. Ale obraz jego twarzy szybko się ulotnił. Jak podczas jazdy z prędkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę, tak i w tej misji nie miała czasu na użalanie się nad swoim tragicznym życiem.
Zniknęła w mrocznym korytarzu, przesadziła starodawny drewniany kołowrotek i ruszyła w kierunku stacji, idąc wzdłuż peronu.
Zanim uszła dwadzieścia stóp, usłyszała jakieś głosy.
– Muszę iść… rozumiesz… mówię? Odejdź.
Biały mężczyzna.
Trumniarz?
Serce łomotało jej w piersi.
Oddychaj spokojnie, pouczyła się w myśli. Strzelanie to oddech.
(Lecz wtedy na lotnisku nie uspokoiła oddechu. Dyszała ze strachu).
– Co, co mówisz? – odezwał się ktoś drugi. Czarny. W tym głosie usłyszała coś, co przeszyło ją lękiem – coś niebezpiecznego. – Mogę mieć kasę. Mogę mieć forsy jak nasrał. Mam sześćdziesiąt, nie? Ale mogę mieć więcej. Ile chcesz. Miałem dobrą robotę, ale mi ją skurwiele zabrali. Za dużo wiedziałem.
Broń to tylko przedłużenie ręki. Celuj sobą, nie bronią.
(Ale gdy była na lotnisku, w ogóle nie celowała. Trzęsła się ze strachu jak osika i strzelała na oślep – co jest najbardziej bezsensowną i niebezpieczną metodą posługiwania się bronią palną).
– Rozumiesz? Zmieniłem zdanie… i wyjdź. Dam ci… demerol.
– Nie powiedziałeś, gdzie idziemy. Gdzie mamy szukać tych jebanych butelek? Najpierw powiedz. Gdzie?
– Nigdzie nie idziemy. Odejdź stąd.
Sachs powoli zaczęła wchodzić po schodach.
Myślała: Najpierw wyciągnij cel z ukrycia, sprawdź, co masz za plecami, naciśnij spust. Schowaj się. Jeżeli trzeba, powtórz wszystko. I cofnij się. Nie pozwól, żeby coś wytrąciło cię z równowagi.
(Na lotnisku wytrąciła ją z równowagi kula, która z gwizdem przeleciała tuż obok jej twarzy).
Zapomnij o tym. Skup się.
Jeszcze kilka schodów w górę.
– A teraz mówisz, że nie dasz za darmo. Teraz mówisz, że muszę płacić. Skurwysynu!
Schody były najgorsze. Kolana, jej słaby punkt. Pieprzony artretyzm…
– Masz. Dwanaście demeroli. Zabieraj i spadaj stąd!
– Dwanaście. I nie muszę płacić? – Czarny ryknął śmiechem. – Dwanaście?
Zbliżała się do szczytu schodów.
Mogła już prawie zajrzeć na stację. Była gotowa do oddania strzału. Jeżeli facet przesunie się w jakąkolwiek stronę o więcej niż sześć cali, stuknij go, dziewczyno. Zapomnij o przepisach. Trzy strzały w głowę. Bach, bach, bach. Nie celuj w korpus. Nie…
Nagle schody się skończyły.
Upadając, wydała z siebie zduszony, gardłowy jęk.
Jeden stopień okazał się pułapką. Podstopnicy nie było, a sam schodek opierał się na dwóch pudełkach po butach. Pod jej ciężarem karton się załamał, a betonowa płyta runęła w dół, więc i Sachs spadła ze schodów. Glock wyleciał jej z ręki, a kiedy zaczęła przez radio wzywać pomocy, zorientowała się, że przewód łączący słuchawkę i mikrofon z motorolą został wyrwany z gniazdka.
Sachs wylądowała z głuchym łoskotem na betonowo-stalowym podeście. Głową uderzyła w słupek podtrzymujący poręcz. Oszołomiona przewróciła się na brzuch.
– No, świetnie – mruknął głos białego.
– Kto to, kurwa? – spytał Murzyn.
Unosząc głowę, ujrzała dwóch mężczyzn stojących u szczytu schodów.
– Jasny szlag – mruknął czarny. – Kurwa, co się tu dzieje?
Biały złapał kij baseballowy i ruszył w dół po schodach.
Już po mnie, pomyślała. To koniec.
W kieszeni miała nóż sprężynowy. Musiała tylko zdobyć się na wysiłek, by wyciągnąć spod siebie prawą rękę. Obróciła się na plecy, szukając po omacku noża. Było już jednak za późno. Mężczyzna nastąpił jej na ramię, przygważdżając je do ziemi. Wlepił spojrzenie w jej twarz.
Kurczę, Rhyme, wszystko spieprzyłam. Szkoda, że w nocy nie pożegnaliśmy się lepiej… Przepraszam… Przepraszam…
W obronnym geście uniosła ręce, żeby osłonić głowę, poszukała spojrzeniem glocka. Był za daleko.
Żylastą ręką, która przypominała zakończoną pazurami ptasią nogę, włóczęga wyciągnął jej z kieszeni sprężynowiec. Odrzucił go daleko.
Potem wstał, mocno chwytając kij.
Dlaczego tak schrzaniłam? – pytała w duchu zmarłego ojca. Ile złamałam zasad? Przypomniała sobie jego słowa, że na ulicy można zginąć, popełniając jeden, jedyny błąd, trwający nie dłużej niż sekundę.
– Powiesz mi, co tu robisz – wymruczał, wymachując pałką z roztargnieniem, jak gdyby nie mógł się zdecydować, co jej złamać najpierw. – Kim, do cholery, jesteś?
– Nazywa się Amelia Sachs – powiedział bezdomny Murzyn, który nagle przestał mówić jak bezdomny. Zszedł z dolnego stopnia i zbliżył się do białego, wyciągając mu kij z ręki. – I jeżeli się nie mylę, przyszła tu, żeby dobrać ci się do dupy. Tak jak ja.
Sachs zmrużyła oczy i zobaczyła, jak czarny włóczęga prostuje się i zmienia we Freda Dellraya. Agent mierzył do osłupiałego człowieka z wielkiego sig-sauera.
– Gliniarz? – parsknął bezdomny.
– FBI.
– Niech to szlag! – wyrzucił z siebie, zamykając oczy z niesmakiem. – To moje pierdolone szczęście.
– Mylisz się – powiedział Dellray. – Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. Dobra, skuję cię i zachowuj się grzecznie. Jeżeli nie, to przez długie miesiące będzie cię bardzo bolało. Rozumiemy się?
– Jak to zrobiłeś, Fred?
– Bardzo łatwo. – Wysoki Dellray stał obok Sachs przed opuszczoną stacją metra. Agent wciąż miał na sobie strój włóczęgi, a jego twarz i ręce pokrywało błoto, którym się wysmarował, by wyglądać, jakby od tygodni mieszkał na ulicy. – Rhyme mi mówił, że nowy kumpel Trumniarza jest ćpunem i mieszka gdzieś w metrze pod centrum. Wiedziałem, gdzie iść. Kupiłem torbę puszek i pogadałem z kim trzeba, żeby dostać namiary na jego mieszkanko. – Ruchem głowy wskazał stację. Spojrzeli na radiowóz, w którym na tylnym siedzeniu tkwił Jodie w kajdankach, z ponurą miną.
Читать дальше