Stephen wysiadł z autobusu i wśliznął się w aleję za strażą pożarną w Lexington. Ukrył torbę za pojemnikiem na śmieci, wysunął z pochwy nóż i schował pod kurtką.
Jodie. Joe D…
Znów zobaczył jego chude ramiona. Jego spojrzenie.
Też się cieszę, że cię poznałem, wspólniku.
Nagle Stephen zadrżał. Tak jak w Bośni, kiedy musiał wskoczyć do strumienia, by nie złapali go partyzanci. Wtedy był marzec i woda miała temperaturę bliską zeru.
Zamknął oczy i oparł się o ceglany mur, wdychając zapach mokrych kamieni.
Jodie był…
Żołnierzu, co się, kurwa, dzieje?
Melduję, że…
Co?
Melduję, że ja…
Wykrztuś to, żołnierzu.
Melduję, że według moich ustaleń wróg próbował prowadzić wojnę psychologiczną. Ale jego wysiłki okazały się bezskuteczne. Jestem gotów do realizacji planu.
Bardzo dobrze, żołnierzu. Ale patrz pod nogi.
Otwierając tylne drzwi do budynku straży i wchodząc do środka, Stephen zdał sobie sprawę, że już nie będzie zmiany planów. Wszystko było doskonale przygotowane i nie mógł tego zmarnować, zwłaszcza że miał szansę zabić nie tylko Żonę i Przyjaciela, ale także Lincolna Robaka i rudowłosą policjantkę.
Stephen spojrzał na zegarek. Za piętnaście minut Jodie będzie na stanowisku. Zadzwoni do Stephena. Stephen odbierze telefon i po raz ostatni usłyszy jego wysoki głos.
Potem naciśnie guzik nadajnika, który zdetonuje dwanaście uncji RDX w telefonie komórkowym Jodiego.
Zmylić wroga… odizolować… wyeliminować.
Naprawdę nie miał wyboru.
Poza tym, pomyślał, o czym byśmy rozmawiali? Co byśmy robili po tej kawie?
MAŁPIA ZRĘCZNOŚĆ
Zdolność [Sokoła] do akrobacji powietrznych i podniebnych szaleństw można porównać jedynie z błazenadą kruków. Wydaje się, że latają dla samej przyjemności latania.
„Sokoły moja pasja”
Stephen Bodio
Rozdział dwudziesty szósty
45 godzin – godzina dwudziesta szósta
Czekał.
Rhyme był sam w swojej sypialni na górze, słuchał radia ustawionego na częstotliwość operacyjną. Był śmiertelnie zmęczony. Minęło południe niedzieli, a on właściwie prawie w ogóle nie spał. Najbardziej jednak wyczerpał go inny wysiłek – próby przeniknięcia myśli Trumniarza. Rachunek za tę morderczą pracę musiało zapłacić jego ciało.
Cooper siedział na dole w laboratorium, przeprowadzając testy, które miały potwierdzić domysły Rhyme’a co do najnowszego planu Trumniarza. Pozostali pojechali do bezpiecznego domu; Amelia Sachs również. Gdy tylko Rhyme, Sellitto i Dellray opracowali plan akcji przeciw zakładanej próbie ataku Trumniarza na Percey Clay i Brita Hale’a, Thom zmierzył Rhyme’owi ciśnienie i zrobił użytek ze swej władzy, w istocie rodzicielskiej, każąc szefowi położyć się, bez dyskusji. Wjechali na górę windą. Rhyme milczał, pełen niepokoju, czy znów udało mu się trafnie przejrzeć zamiary Trumniarza.
– O co chodzi? – spytał Thom.
– O nic. Dlaczego pytasz?
– Bo siedzisz cicho i na nic nie narzekasz. Czyli coś jest nie tak.
– Bardzo śmieszne – mruknął Rhyme.
Thom położył go do łóżka i dokonał kilku rutynowych zabiegów. Rhyme uniósł głowę z luksusowej poduszki i przez słuchawkę z mikrofonem, którą nałożył mu Thom, polecił komputerowi nastroić odbiornik na częstotliwość operacyjną.
System rzeczywiście był niewiarygodnym wynalazkiem. Przy Sellitcie i Banksie Rhyme wyrażał się o nim lekceważąco i jak zwykle narzekał. Jednak urządzenie, bardziej niż inne udogodnienia, sprawiało, że czuł się zupełnie inaczej. Przez parę lat był przekonany, że nigdy nie będzie mógł funkcjonować w miarę normalnie. Lecz dzięki tej maszynie i oprogramowaniu czuł się jak zdrowy człowiek.
Przekręcił głowę i położył ją z powrotem na poduszce.
Czekał. Próbował nie myśleć o swej wczorajszej klęsce z Sachs.
Jakiś ruch za oknem. Zobaczył sokoła. Mignęła biała pierś, potem ptak odwrócił się do niego błękitnoszarym grzbietem i spojrzał w stronę Central Parku. Samiec. Samczyk, jak mówiła Percey Clay. Mniejszy i mniej okrutny niż samica. Przypomniał sobie coś jeszcze o sokołach wędrownych. Można by powiedzieć, że ptaki zmartwychwstały. Jeszcze kilka lat wcześniej cała populacja tego gatunku we wschodniej części Ameryki Północnej pod wpływem pestycydów stała się bezpłodna i niemal wyginęła. Dzięki wysiłkom hodowców i ograniczeniu używania pestycydów udało się je uratować.
Zmartwychwstanie…
Z radia dobiegł trzask. Meldowała się Amelia Sachs. Gdy mówiła, że wszystko jest gotowe, w jej głosie słychać było napięcie.
– Jesteśmy z Jodiem na ostatnim piętrze – powiedziała. – Czekaj… jest już samochód.
Przynętą miała być opancerzona furgonetka z napędem na cztery koła i lustrzanymi szybami, w której siedziało czterech funkcjonariuszy z jednostki specjalnej. Za nią miał ruszyć nieoznakowany samochód z dwoma „hydraulikami”, czyli w istocie ludźmi z grupy 32-E. Z tyłu jechało jeszcze czterech.
– Pozoranci są już na dole… w porządku.
Role Percey i Brita grali dwaj funkcjonariusze z oddziału Haumanna.
– Idą – poinformowała Sachs.
Rhyme był niemal pewien, że wobec nowych planów Trumniarza raczej nie można się spodziewać snajperskiego strzału z ulicy. Mimo to wstrzymał oddech.
– Biegną do wozu.
Trzask i radio umilkło.
Kolejny trzask. Zakłócenia. Odezwał się Sellitto.
– Wsiedli. Wszystko idzie dobrze. Ruszają. Drugi samochód gotowy.
– Dobra – rzekł Rhyme. – Jest tam Jodie?
– Jest z nami.
– Powiedz mu, żeby zadzwonił.
– W porządku, Linc. Dzwonimy. Radio wyłączyło się.
Rhyme czekał.
By zobaczyć, czy tym razem Trumniarz się zawaha. By się przekonać, czy tym razem przejrzał zimny umysł mordercy.
Czekał.
Zadźwięczał telefon. Stephen otworzył klapkę.
– Tak.
– Cześć, to ja. Jo…
– Wiem – odparł Stephen. – Bez imion.
– Jasne. – W głosie Jodiego słychać było lęk. Sprawiał wrażenie zaszczutego zwierzęcia. Po chwili dodał: – Już jestem.
– Dobrze. Wziąłeś ze sobą tego czarnucha?
– Hm, tak. Jest ze mną.
– Gdzie dokładnie jesteś?
– Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko tego domu. Stary, tu jest kupa gliniarzy. Ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Minutę temu zatrzymał się tam samochód. Duża furgonetka, chyba yukon z napędem na cztery koła. Niebieski, łatwo go zauważyć. – W zdenerwowaniu zaczął mówić bez ładu i składu. – Bardzo ładny. Ma lustrzane szyby.
– Kuloodporne.
– No. Znasz się na tym, co?
Zaraz umrzesz, bezgłośnie powiedział do niego Stephen.
– Ten facet i kobieta właśnie wybiegli z alejki, razem z nimi jest może z dziesięciu gliniarzy. To na pewno oni.
– Nie pozoranci?
– Nie wyglądają na gliny poza tym są spanikowani. Jesteś na Lexington?
– Tak.
– W samochodzie? – spytał Jodie.
– Oczywiście – odparł Stephen. – Ukradłem małego gównianego japońca. Pojadę za nimi. Zaczekam, aż znajdą się w jakimś pustym miejscu i dopiero wtedy to zrobię.
– Jak?
– Co jak?
– Jak to zrobisz? Granatem, pistoletem maszynowym?
Tak bardzo chciałbyś wiedzieć? – pomyślał Stephen.
– Nie jestem pewien – powiedział. – To zależy.
– Widzisz ich? – spytał z napięciem Jodie.
Читать дальше