– Umiera, co nie? – odezwał się Leon.
– Nie, ma tylko koszmary – odrzekł Misiarz, kołysząc wózkiem, jak gdyby próbował ukołysać swoje misie do snu.
– Trzeba by wydać dziesiątaka i zadzwonić po karetkę.
Leon i Misiarz spoglądali na drugą stronę ulicy, w przecznicę. Leżał tam inny bezdomny, czarny, wyglądający na chorego, o drgającej nerwowo i wynędzniałej twarzy. Jego ubranie było w strzępach.
– Trzeba by kogo zawołać.
– Chodź, obejrzymy go.
Ruszyli w kierunku leżącego, rozglądając się czujnie jak szczury.
Człowiek był chudy – prawdopodobnie miał AIDS, z czego wywnioskowali, że pewnie bierze herę – i bardzo brudny. Nawet Leon i Misiarz od czasu do czasu kąpali się w fontannie w Washington Square Parku albo lagunie w Central Parku, nie zważając na żółwie. Murzyn miał na sobie postrzępione dżinsy, oblepione brudem skarpety (był bez butów) i podartą, ubrudzoną kurtkę z napisem „Cats… The Musical”.
Patrzyli na niego przez dłuższą chwilę. Gdy Leon niepewnie dotknął nogi Catsa, człowiek natychmiast się zbudził i raptownie usiadł, wbijając w nich wściekłe spojrzenie.
– Co jest, kurwa? Kto to?
– Hej, stary, wszystko w porządku? – Odsunęli się o kilka stóp.
Cats zadrżał, chwytając się za brzuch. Rozkaszlał się, a Leon szepnął:
– Wygląda chujowo, nie?
– Straszny jest. Lepiej chodźmy. – Misiarz chciał wrócić do swojego wózka z pluszowymi zabawkami.
– Potrzebuję pomocy – wymamrotał Cats. – Jestem ranny.
– Tam jest klinika i…
– Nie mogę iść do kliniki – warknął Cats, jak gdyby go obrazili.
A więc był notowany, a jeżeli ktoś leżał na ulicy w takim stanie i nie chciał iść do szpitala, musiał mieć na sumieniu poważne rzeczy. Jakieś ciężkie przestępstwo. Tak, ten kundel musiał mieć kłopoty.
– Potrzebuję lekarstwa. Macie jakieś? Zapłacę. Mam kasę.
Nie uwierzyliby w to, gdyby Cats nie kradł puszek. Musiał być w tym bardzo dobry, jak zauważyli. Obok niego stała duża torba, którą wygrzebał gdzieś ze śmieci, pełna puszek po wodzie sodowej i piwie. Leon wlepił w nią zazdrosne spojrzenie. Musiał poświęcić na uzbieranie takiej kolekcji ze dwa dni. Warta trzydzieści dolców, może czterdzieści.
– Nic nie mamy. Nie bierzemy prochów.
– On mówi o tabletkach.
– Chcesz butelkę? T-bird. Mam całkiem dobrego T-birda. Sprzedam ci za te puszki.
Cats wzruszył jednym ramieniem.
– Nie chcę żadnej butelki. Dostałem wpierdol. Od jakichś dzieciaków. Rzucili we mnie czymś. Źle się czuję. Muszę wziąć lekarstwo. Nie kokę ani herę, ani pieprzonego T-birda. Chcę, żeby mnie przestało boleć. Tabletkę! – Wygramolił się na nogi i zataczając się, ruszył na Misiarza.
– Nic nie mamy, stary.
– Pytam ostatni raz, dacie mi coś? – Jęknął, łapiąc się za bok. Dobrze wiedzieli, jak silni mogą być ćpuni. Ten był wysoki. Z łatwością mógł ich obu złamać na pół.
– Ty, pamiętasz tego gościa, wczoraj? – szepnął do Misiarza Leon.
Misiarz skwapliwie pokiwał głową, ale był to nerwowy odruch. Nie miał pojęcia, o kim mówi Leon.
– Jest taki facet, nie? – ciągnął Leon. – Wczoraj próbował nam sprzedać jakieś gówno. Piguły. Był strasznie zadowolony.
– Tak, strasznie zadowolony – powiedział szybko Misiarz, jak gdyby mógł w ten sposób uspokoić Catsa.
– Nie obchodziło go, że ktoś może zobaczyć. Sprzedawał piguły. Nie kokę, nie herę, nie trawę, tylko piguły na dobry nastrój albo zły, co chcesz.
– Tak, co chcesz.
– Mam pieniądze. – Cats pogrzebał w brudnej kieszeni i wyciągnął trzy zmięte dwudziestki. – Widzicie? Gdzie jest ten skurwysyn?
– Niedaleko Ratusza. Na starej stacji metra…
– Źle się czuję. Dostałem wpierdol. Dlaczego ktoś mi wpierdolił? Co ja zrobiłem? Te parę puszek? I patrzcie, co się stało. Kurwa mać. Jak on się nazywa?
– Nie wiem – powiedział szybko Misiarz, trąc czoło, jak gdyby intensywnie myślał. – Nie, czekaj. Coś mówił.
– Nie pamiętam.
– Pamiętasz… patrzył na twoje miśki.
– I coś mówił. Tak, tak. Powiedział, że nazywa się Joe czy coś takiego. Może Jodie.
– Tak, już wiem. Jodie.
– Jodie – powtórzył Cats, po czym otarł czoło. – Poszukam go. Stary, muszę coś wziąć. Kurwa, jak mnie boli.
Kiedy Cats oddalił się chwiejnym krokiem, pojękując, mamrocząc do siebie i ciągnąc za sobą torbę z puszkami, Leon i Misiarz wrócili na swój krawężnik i usiedli. Leon otworzył piwo Voodoo i zaczęli pić.
– Nie powinniśmy mu tego robić – powiedział.
– Komu?
– Joemu, czy jak on się nazywał.
– Chcesz, żeby ten skurwiel się tu kręcił? – zapytał Misiarz. – Niebezpieczny. Bałem się go. Chcesz, żeby się tu kręcił?
– Pewnie, że nie. Ale wiesz, nie?
– No.
– Sam wiesz.
– Wiem. Daj butelkę.
Rozdział dwudziesty trzeci
45 godzin – godzina dwudziesta piąta
Siedząc obok Jodiego na materacu, Stephen podsłuchiwał rozmowę prowadzoną przez telefon Hudson Air.
Rozmawiał Ron. Stephen już wiedział, że nazywa się Talbot. Nie był pewien, na czym dokładnie polega praca Rona, ale był to ktoś ważny w firmie, więc Stephen miał nadzieję, że podsłuchując jego telefon, zdobędzie ważne informacje na temat Żony i Przyjaciela.
Usłyszał, jak Ron kłóci się z kimś z firmy sprzedającej części do silników Garretta. Ponieważ była niedziela, mieli kłopoty ze zdobyciem części do naprawy samolotu – butli gaśniczej i czegoś, co nazywali pierścieniem.
– Obiecałeś, że będzie o trzeciej – zrzędził Ron. – Musi być o trzeciej.
Po krótkich negocjacjach – i utyskiwaniach – firma zgodziła się przerzucić części samolotem z Bostonu do siedziby w Connecticut. Potem ciężarówka miała je dostarczyć do Hudson Air o trzeciej albo czwartej. Na tym skończyli rozmowę.
Stephen słuchał jeszcze przez kilka minut, ale nikt już nie dzwonił.
Zawiedziony wyłączył telefon.
Nie miał pojęcia, gdzie teraz mogą być Żona i Przyjaciel. Dalej w bezpiecznym domu? Może ich gdzieś przewieziono?
O czym teraz myślał Lincoln Robak? Do czego jest zdolna jego inteligencja?
I kim on jest? Stephen próbował go sobie wyobrazić jako cel oglądany przez celownik optyczny Redfield. Jednak nie potrafił. Widział tylko masę skłębionych robaków i twarz spokojnie mu się przyglądającą zza brudnej szyby okna.
Zorientował się, że Jodie coś do niego mówi.
– Co?
– Pytam, co robił twój ojczym.
– Różne rzeczy. Dużo polował i łowił ryby. Był bohaterem w Wietnamie. Przeszedł za linię frontu i zabił pięćdziesięciu czterech ludzi. To się podobało nie tylko żołnierzom, ale politykom i zwykłym ludziom.
– On cię nauczył tego… co robisz? – Narkotyk przestał działać i zielone oczy Jodiego nabrały blasku.
– Nie, ćwiczyłem przede wszystkim w Afryce i Ameryce Południowej, ale on zaczął mnie uczyć. Nazywałem go „Największym żołnierzem świata”. Śmiał się z tego.
W wieku ośmiu, dziewięciu i dziesięciu lat Stephen maszerował za Lou przez wzgórza Wirginii Zachodniej. Gorące krople potu kapały im z nosa wprost na palce, zgięte na spustach winchesterów albo rugerów. Godzinami leżeli bez ruchu w trawie, nie odzywając się ani słowem. Na skórze czaszki Lou perlił się pot, widoczny pod krótko przyciętymi włosami. Obaj mieli oczy utkwione w celu.
Nie mruż lewego oka, żołnierzu.
Nigdy.
Читать дальше