– To wszystko?
– Niestety tak. Ale mamy jeszcze trochę dowodów do zbadania.
– Dowodów – szepnął pogardliwie Dellray. Podszedł do drzwi i przystanął. – Odwrócenie uwagi. Nie ma żadnego powodu, żeby zginął dobry chłopak. Żadnego, kurwa, powodu.
– Fred, zaczekaj… potrzebujemy twojej pomocy.
Ale agent już nie słyszał albo nie chciał słyszeć. Wyszedł z pokoju.
Chwilę później drzwi na dole zamknęły się z głośnym trzaskiem.
Rozdział dwudziesty pierwszy
45 godzin – godzina dwudziesta czwarta
– Nareszcie w domu – powiedział Jodie.
Materac, dwa kartony starych ubrań, jedzenie w puszkach. Czasopisma – „Playboy”, „Penthouse” i tanie pornosy, które Stephen obrzucił zniesmaczonym spojrzeniem. Jakieś dwie książki. Cuchnąca stacja metra, gdzie mieszkał Jodie, znajdowała się gdzieś pod centrum miasta. Została zamknięta kilkadziesiąt lat temu i zastąpiona stacją położoną wyżej.
Dobre miejsce dla robaków, pomyślał ponuro Stephen, po czym z trudem odgonił ohydny obraz.
Weszli na małą stację z niższego peronu. Dotarli tutaj – dwie lub trzy mile od bezpiecznego domu – idąc cały czas pod ziemią, przez piwnice budynków, tunele, szerokie i wąskie rury kanalizacyjne. Po drodze zostawili fałszywy trop – otwarty właz do kanałów. W końcu weszli do tunelu metra i pokonali go w całkiem dobrym czasie, choć Jodie miał kiepską kondycję i ciężko dyszał, usiłując dotrzymać kroku pędzącemu naprzód Stephenowi.
Prowadzące na ulicę drzwi były od środka zabite deskami. Spomiędzy szpar w belkach padały ukośne promienie światła, w których tańczył kurz. Stephen wyjrzał na zewnątrz i zobaczył zaciągnięte chmurami niebo. Była to biedna część miasta. Na rogach ulic siedzieli włóczędzy, na chodnikach walały się butelki po thunderbirdzie i colcie 44, ulice były upstrzone kapslami z fiolek. W ciemnej alejce przycupnął duży szczur, pożerając coś szarego.
Stephen usłyszał za sobą jakiś brzęk. Odwrócił się i zobaczył, jak Jodie wsypuje garść ukradzionych tabletek do puszek po kawie. Zgarbiony uważnie sortował kolorowe pigułki. Stephen pogrzebał w torbie i wydobył telefon komórkowy. Zadzwonił do mieszkania Sheili. Spodziewał się, że odezwie się automatyczna sekretarka, lecz usłyszał nagrany komunikat, że linia jest uszkodzona.
– O nie…
Stał jak ogłuszony.
Oznaczało to, że torebka z ładunkiem w mieszkaniu Sheili eksplodowała. Czyli dowiedzieli się, że tam był. Jakim cudem, do cholery?
– Dobrze się czujesz? – spytał Jodie.
Jak?
Lincoln, Król Robaków. Tak się dowiedzieli!
Lincoln, biała robaczywa twarz przyglądająca mu się z okna…
Stephen poczuł, jak zaczynają mu się pocić dłonie.
– Hej?
Stephen uniósł głowę.
– Wyglądasz jakby…
– Wszystko w porządku – odrzekł krótko.
Przestań się zadręczać, powiedział do siebie w duchu. Jeżeli wybuch rzeczywiście nastąpił, zmiótł całe mieszkanie i zniszczył najmniejszy ślad. Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczny. Nigdy cię nie znajdą, nie złapią. Robaki cię nie dostaną…
Spojrzał na Jodiego, który uśmiechał się z zaciekawieniem. Napięcie ustąpiło.
– Nic, nic – powiedział. – Mała zmiana planów. – Wyłączył telefon.
Stephen ponownie otworzył torbę i odliczył pięć tysięcy dolarów.
– Masz swoją kasę.
Na widok pieniędzy Jodie osłupiał. Spoglądał to na banknoty, to na Stephena. Wyciągnął drżącą chudą dłoń i ostrożnie wziął pięć tysięcy, jakby papier mógł się rozpaść, gdyby chwycił go za mocno.
Odbierając pieniądze, Jodi na chwilę musnął dłonią rękę Stephena. Mimo rękawiczki morderca poczuł silne, wibrujące gorąco dotknięcia – jak wtedy, gdy dostał nożem w brzuch – szokujące, choć pozbawione bólu. Stephen puścił banknoty i odwracając wzrok, powiedział:
– Jeśli jeszcze coś dla mnie zrobisz, dostaniesz dziesięć kawałków.
Na napuchniętą, czerwoną twarz włóczęgi wypełzł niepewny uśmiech. Głęboko nabrał powietrza i zaczął grzebać w jednej z puszek po kawie.
– Trochę… się zdenerwowałem. – Znalazł pastylkę i połknął. – To niebieski diabełek. Dobrze robi. Miło się po nim człowiek czuje. Chcesz jednego?
– Mhm…
Żołnierzu, czy mężczyźni od czasu do czasu pozwalają sobie na drinka?
Melduję, że nie wiem.
Owszem, pozwalają. Poczęstuj się.
Nie sądzę, żeby…
Poczęstuj się, żołnierzu. To rozkaz.
Właściwie…
Jesteś dziewczynką, żołnierzu? Masz cycuszki?
Melduję, że… że nie mam.
A więc bierz, żołnierzu.
Tak jest.
– Chcesz jednego? – powtórzył Jodie.
– Nie – wyszeptał Stephen.
Jodie zamknął oczy i położył się na wznak.
– Dziesięć… tysięcy… – Po chwili zapytał: – Zabiłeś go, nie?
– Kogo?
– Tego gliniarza w piwnicy. Ty, a soku pomarańczowego chcesz?
– Agenta? Być może go zabiłem. Nie wiem. Nie zależało mi na tym.
– Trudno zrobić coś takiego? Nie, pytam tak sobie, z ciekawości. Chcesz soku? Piję go bez przerwy. Po tabletkach bardzo chce się pić. Robi się sucho w ustach.
– Nie. – Puszka była brudna. Możliwe, że oblazły ją robaki. Może nawet wpełzły do środka. Wypiłbym robaka, nawet o tym nie wiedząc… Wzdrygnął się. – Masz tu bieżącą wodę?
– Nie. Ale mam w butelkach. Mineralną. Ukradłem w supermarkecie.
Skulił się.
– Muszę umyć ręce.
– Po co?
– Żeby zmyć krew. Przesiąkła przez rękawiczki.
– Aha. Tam jest. Dlaczego cały czas nosisz rękawiczki? Nie chcesz zostawiać odcisków?
– Zgadza się.
– Byłeś w wojsku, co? To widać.
Stephen już miał skłamać, ale nieoczekiwanie zmienił decyzję.
– Nie – powiedział. – Prawie byłem. W piechocie morskiej. Chciałem się zaciągnąć. Mój ojczym był w piechocie morskiej i chciałem iść na ochotnika tak jak on.
– Semper fidelis *.
– Zgadza się.
Zapadła cisza. Jodie przyglądał mu się wyczekująco.
– Co się stało?
– Próbowałem, ale nie chcieli mnie przyjąć.
– To głupie. Ciebie nie chcieli przyjąć? Byłbyś świetnym żołnierzem. – Jodie obejrzał Stephena od stóp do głów, kiwając głową. – Jesteś silny. Masz niezłe mięśnie. Ja… – Roześmiał się. – Ja w ogóle nie ćwiczę, czasem tylko uciekam przed czarnuchami albo dzieciakami, jak chcą mnie obić. Zresztą i tak mnie zawsze łapią. Jesteś też przystojny. Jak żołnierze z filmów.
Stephen poczuł, że robaki znikają, a on, Boże… zaczyna się rumienić. Wbił wzrok w ziemię.
– Nie wiedziałem.
– No co ty. Założę się, że twoja dziewczyna też tak myśli.
Znów robaki.
– Właściwie…
– Nie masz dziewczyny?
– Gdzie schowałeś tę wodę? – spytał Stephen.
Jodie pokazał pudło z butelkami mineralnej. Stephen otworzył dwie i począł myć ręce. Zwykle nie cierpiał tego robić, kiedy ktoś na niego patrzył. Gdy przyglądali mu się ludzie, kulił się, a robaki nie chciały odejść. Jednak teraz nie przeszkadzało mu, że Jodie patrzy.
– To nie masz dziewczyny, co?
– Teraz nie – odpowiedział ostrożnie Stephen. – Ale nie jestem homo ani nic w tym rodzaju.
– Wcale tak nie pomyślałem.
– Nie wierzę w to, co inni. Na przykład myślę, że mój ojczym nie miał racji. Mówił, że AIDS to broń, którą Bóg chce wymierzyć karę homoseksualistom. Ale gdyby Bóg naprawdę chciał się pozbyć pedałów, toby się ich pozbył. Bez ryzyka, że mogą się zarazić normalni ludzie.
Читать дальше