Potem schował się za fasadę budynku, zanim mężczyzna zdążył go zobaczyć.
Blef policji – domyślał się, że to pomysł Lincolna Robaka – z rzekomym przewiezieniem Żony i Przyjaciela na posterunek w West Side, rozszyfrował już po dziesięciu minutach. Podsłuchawszy rozmowę Żony z Ronem, po prostu uruchomił ściągnięty z Internetu program, sprawdzający zastrzeżone numery połączeń. Okazało się, że Żona dzwoniła z numeru zaczynającego się od 212. Manhattan.
Następnie podjął próbę, która miała niewielkie szanse powodzenia.
A jak inaczej odnosi się zwycięstwa, żołnierzu?
Melduję, że łapiąc się każdej, nawet najbardziej nieprawdopodobnej możliwości.
Zalogował się do sieci i chwilę później wstukiwał numer telefonu do „odwrotnej” książki telefonicznej, która podawała nazwisko i adres abonenta. Oczywiście nie było w niej zastrzeżonych numerów i Stephen był pewien, że nikt przy zdrowych zmysłach z władz federalnych nie korzystałby w bezpiecznym domu z normalnej linii.
Mylił się.
Ekran wyświetlił: James L. Johnson, Trzydziesta Piąta Wschodnia, nr 258.
Niemożliwe…
Potem zadzwonił do budynku federalnego na Manhattanie i poprosił pana Johnsona.
– Chodzi mi o pana Jamesa Johnsona.
– Proszę zaczekać. Łączę.
– Przepraszam – wtrącił Stephen – proszę mi przypomnieć, w którym departamencie teraz pracuje.
– W Departamencie Sprawiedliwości. W Biurze Zarządu Infrastruktury.
Kiedy łączono go z biurem, Stephen odłożył słuchawkę.
Ponieważ już wiedział, że Żona i Przyjaciel są w bezpiecznym domu przy Trzydziestej Piątej, ukradł kilka planów kwartału, by dokładnie zaplanować atak. Potem ruszył na przechadzkę wokół dwudziestego posterunku na West Side i pozwolił, by zauważono, jak obserwuje dystrybutor benzyny. Następnie gwizdnął cysternę i zostawił mnóstwo śladów, żeby pomyśleli, że chce jej użyć jako gigantycznej bomby paliwowej, za pomocą której zamierza zgładzić dwoje świadków na posterunku.
I tak Stephen Kall znalazł się tutaj i miał Żonę i Przyjaciela w zasięgu broni krótkiej.
Skupił się na zadaniu, starając się nie myśleć o oczywistej paraleli: o twarzy widzianego w oknie człowieka, który go szukał.
Tylko trochę się kulił. Czuł się tylko trochę zarobaczony.
Twarz między zasłonami zniknęła. Stephen ponownie obejrzał dom.
Trzykondygnacyjny budynek, wolno stojący, otoczony ciemną alejką. Ściany wyłożone kwarcytem – najtwardszym z materiałów budowlanych, którego w przeciwieństwie do granitu czy marmuru nie można było przebić. Okien broniły kraty, które wyglądały jak zrobione ze starego żelaza, ale Stephen wiedział, że w istocie są z utwardzanej stali, nafaszerowane czujnikami ruchu albo dźwięku, albo jednymi i drugimi.
Wyjście ewakuacyjne było prawdziwe, lecz jeśli uważniej się przyjrzeć, widać było, że za zasłoniętymi oknami panuje ciemność. Prawdopodobnie do ram przykręcono od wewnątrz stalowe płyty. Stephen znalazł prawdziwe wyjście ewakuacyjne za dużym plakatem teatralnym przyklejonym do ceglanej ściany. (Po co ktoś umieszczałby reklamę przy prowadzącej na podwórko alejce, jeśli nie w celu zamaskowania drzwi?). Alejka niczym nie różniła się od innych w mieście, z bruku i asfaltu, ale w ścianach Stephen dostrzegł połyskujące szkłem oczy kamer. Przy alejce stały jednak worki ze śmieciami i kilka kubłów, które stanowiłyby wystarczającą zasłonę. Mógł ześliznąć się w alejkę z okna sąsiedniego biurowca i pod osłoną kubłów na śmieci dotrzeć do ukrytych drzwi.
Akurat na pierwszym piętrze budynku biurowego było otwarte okno, w którym powiewała firanka. Ktoś, kto śledził monitory kamer, musiał zauważyć ten ruch i przestał nań zważać. Stephen mógł zeskoczyć z wysokości sześciu stóp i za kubłami podczołgać się do wyjścia ewakuacyjnego.
Wiedział, że się go nie spodziewają – słyszał komunikaty o ewakuacji wszystkich budynków w okolicach dwudziestego posterunku, naprawdę więc uwierzyli, że chce wysadzić komisariat, wykorzystując cysternę. Oceniaj, żołnierzu.
Melduję, że według mojej oceny wróg polega na obronnych zaletach budynku, wynikających z solidnej konstrukcji i anonimowości posesji. Nie zauważyłem obecności uzbrojonego personelu, przypuszczam więc, że zaatakowanie domu z dużym prawdopodobieństwem pozwoli wyeliminować jeden lub oba cele.
Mimo tej pewności natychmiast poczuł się zarobaczony od stóp do głów.
Wyobraził sobie, jak szuka go Lincoln. Lincoln Robak. Wielka, gruba larwa, śliska od śluzu, rozglądająca się wszędzie, widząca przez ściany, włażąca w najdrobniejsze szczeliny.
Wyglądająca przez okno…
Wspinająca się po jego nodze.
Wżerająca się w ciało.
Zmyć to! Zmyć!
Co zmyć, żołnierzu? Znowu zaczynasz o tych pieprzonych robakach?
Melduję, że tak… że nie.
Miękniesz, żołnierzu? Czujesz się jak mała przestraszona dziewczynka?
Melduję, że nie. Jestem twardy jak stal. Chcę zabijać. Pałam żądzą mordu!
Zaczął głęboko oddychać. Powoli się uspokoił.
Pod wieżą hydrantu gaśniczego na dachu ukrył futerał po gitarze z modelem 40 w środku. Resztę sprzętu umieścił w dużej torbie, po czym nałożył kurtkę ze znaczkiem Uniwersytetu Columbia i czapkę baseballową.
Zszedł po schodach ewakuacyjnych i zniknął w alejce, czując wstyd, a nawet strach – nie przed kulami wroga, lecz przed przewiercającym go na wskroś spojrzeniem Lincolna Robaka, który zbliżał się powoli, ale nieubłaganie, szukając go w całym mieście.
Stephen dokładnie zaplanował atak na biurowiec, ale nie musiał zabijać ani jednego człowieka. Budynek obok bezpiecznego domu był pusty.
Westybul wyglądał na opustoszały i nie było tu żadnych kamer. Drzwi wejściowe, częściowo otwarte, blokował gumowy ogranicznik, a obok stały wózki i podkładki pod meble. Kuszący widok, ale Stephen nie chciał wpaść na tragarzy ani dzierżawców budynku. Wyszedł więc na zewnątrz i wśliznął się za róg po przeciwnej stronie bezpiecznego domu. Przystanął za małą sosną rosnącą w donicy, która zasłaniała go od strony chodnika.
Łokciem zbił wąskie okno, za którym było ciemne pomieszczenie – jak się okazało, gabinet psychiatry – i dostał się do środka. Przez pięć minut stał zupełnie bez ruchu, ściskając w ręku pistolet. Potem cicho wymknął się za drzwi i znalazł w korytarzu.
Zatrzymał się pod drzwiami, za którymi powinien się znajdować pokój z otwartym oknem – i powiewającą firanką. Sięgnął do klamki.
Lecz instynkt podpowiedział mu zmianę planów. Stephen postanowił spróbować wyjść przez piwnicę. Odnalazł schody i zszedł do wionącego stęchlizną labiryntu.
Cicho zmierzał w kierunku ściany położonej najbliżej bezpiecznego domu. Pchnął stalowe drzwi i wszedł do tonącego w półmroku pomieszczenia o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia stóp, w którym stały pudła i stare sprzęty. Na wysokości własnej głowy dostrzegł okienko wychodzące na alejkę.
Ciasna droga. Trzeba wyjąć szybę wraz z ramą. Ale gdy już się znajdzie na zewnątrz, będzie mógł od razu ukryć się za workami i pełznąc po ziemi, dotrzeć do wyjścia ewakuacyjnego bezpiecznego domu. To lepszy plan.
Zrobiłem to, pomyślał Stephen.
Wystrychnął ich wszystkich na dudka.
Wystrychnął na dudka Lincolna Robaka! Ta myśl sprawiła mu przyjemność, jaką na pewno dałoby zlikwidowanie obu celów.
Z przewieszonej przez ramię torby wyjął śrubokręt i począł wydłubywać z okna kit. Szare płaty odpadały powoli i zajęcie pochłonęło go do tego stopnia, że zanim zdążył rzucić śrubokręt i położyć dłoń na kolbie beretty, ten człowiek już na nim siedział, przykładając mu lufę do szyi i szepcząc:
Читать дальше