Kolejny łyczek szkockiej. Niezła. Jak na trunek niewyprodukowany w Kentucky.
– Wariacki? – powtórzyła. – Pozwól, że o coś cię spytam. Masz jakiegoś mistrza? Kogoś, kogo starasz się naśladować?
– Oczywiście. Najsłynniejszych badaczy kryminalistycznych. Augusta Vollmera, Edmonda Locarda.
– Słyszałeś o Beryl Markham?
– Nie.
– Lotniczka brytyjska z lat trzydziestych i czterdziestych. To ona – nie Amelia Earhart – jest moim idolem. Prowadziła życie pełne fantazji. Pochodziła z arystokracji – wiesz, jak z „Pożegnania z Afryką”. Była pierwszym człowiekiem – nie kobietą, pierwszym człowiekiem – który samotnie przebył trasę nad Atlantykiem trudniejszą drogą, ze wschodu na zachód. Lindbergh wykorzystał wiejące w ogon wiatry. – Zaśmiała się. – Wszyscy myśleli, że jest pomylona. Gazety drukowały błagalne artykuły wstępne, żeby zrezygnowała z lotu. Oczywiście nie zrezygnowała.
– I dokonała tego?
– Lądowała awaryjnie tuż przed lotniskiem, lecz tak, dokonała tego. Nie wiem, czy to był akt odwagi, czy szaleństwa. Czasem wydaje mi się, że nie ma różnicy.
– Będziecie tam dość bezpieczni – ciągnął Rhyme. – Ale nie całkowicie.
– Coś ci powiem. Jak nazywacie tego mordercę?
– Trumniarz.
– Właśnie. W odrzutowcach używamy określenia „trumienny próg”.
– Co to takiego?
– Margines między prędkością przeciągnięcia a prędkością, od której samolot zaczyna się rozpadać od turbulencji Macha – kiedy zbliża się do prędkości dźwięku. Na poziomie morza lecisz kilkaset mil na godzinę, ale na wysokości pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu tysięcy stóp prędkość przeciągnięcia może osiągać pięćset węzłów, a na barierę dźwięku trafiasz przy pięćset czterdziestu. Jeżeli nie zostaniesz w tym marginesie czterdziestu węzłów, przechodzisz przez trumienny próg i koniec. Wszystkie samoloty, które latają na takich pułapach, muszą mieć autopiloty, żeby utrzymać prędkość w marginesie. Powiem ci, że latam na takiej wysokości i prawie nigdy nie korzystam z autopilota. Nie znam pojęcia „absolutne bezpieczeństwo”.
– Czyli zrobisz to.
Percey nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę patrzyła na niego badawczo.
– Chodzi o coś więcej, prawda?
– Więcej? – zdziwił się Rhyme, ale niewinność w jego głosie zabrzmiała niezbyt przekonująco.
– Czytam rubrykę miejską w „Timesie”. Przecież nie w każde morderstwo angażuje się tylu gliniarzy naraz. Co ten Hansen takiego zrobił? Zabił dwóch żołnierzy i mojego męża, a traktujecie go, jakby był jakimś Alem Capone.
– Mam gdzieś Hansena – powiedział cicho Lincoln Rhyme, siedzący na swym zmotoryzowanym tronie. Ciało miał nieruchome, lecz ciemne oczy błyszczały mu jak płomienie – tak samo jak oczy jej jastrzębia. Nie mówiła tego Rhyme’owi, ale ona też nie nadawała imion ptakom myśliwskim. Swojego jastrzębia nazywała po prostu „sokołem”.
– Chcę dostać Trumniarza – ciągnął Rhyme. – Zabił wielu gliniarzy, w tym dwóch, którzy pracowali u mnie. Zamierzam go złapać.
Mimo to czuła, że kryje się za tym coś więcej. Nie naciskała jednak.
– Będziesz musiał porozmawiać też z Britem.
– Oczywiście.
Po chwili oświadczyła:
– Zgoda, zrobię to.
– Dziękuję. Chcę…
– Zaraz – przerwała mu.
– Co takiego?
– Pod jednym warunkiem.
– Jakim? – Rhyme uniósł brew, a Percey uderzyła niespodziewana myśl: kiedy nie zwracało się uwagi na jego okaleczone ciało, można w nim było zobaczyć bardzo przystojnego mężczyznę. Kiedy to sobie uświadomiła, wróciło dawne, znienawidzone wrażenie – w obecności atrakcyjnego mężczyzny czuła się znacznie brzydsza i gorsza. Hej, Trollu, Małpia Gębo, Pekińczyku, Żabo, jesteś z kimś umówiona na sobotę? Pewnie nie…
– Że jutro wieczorem polecę z ładunkiem dla Amer-Medu – odrzekła Percey.
– Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł.
– Ostatnie słowo – powiedziała, przypominając sobie wyrażenie, które od czasu do czasu słyszała w rozmowach Rona i Eda.
– Dlaczego właśnie ty musisz lecieć?
– Hudson Air musi dotrzymać warunków kontraktu. Za wszelką cenę. Lot jest na styk i musi polecieć najlepszy pilot w firmie. Czyli ja.
– Co to znaczy „na styk”?
– Plan jest napięty do granic możliwości. Lecimy z minimalną ilością paliwa. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby pilot krążył nad lotniskiem, bo schrzanił podejście do lądowania, albo lądował gdzie indziej, tłumacząc się złą pogodą. – Zamilkła na chwilę, po czym dodała: – Nie dopuszczę do upadku firmy.
Percey powiedziała to bardzo zdecydowanie. Stanowczością nie ustępowała Rhyme’owi, toteż zdumiała się, gdy ten skinął głową.
– Dobrze – rzekł. – Zgadzam się.
– A więc umowa stoi. – Instynktownie wyciągnęła do niego rękę, by przypieczętować układ, lecz zaraz się zreflektowała.
Roześmiał się.
– Ostatnio polegam wyłącznie na ustnych umowach – powiedział. By uczcić zawartą zgodę, wypili po szklaneczce szkockiej.
Teraz, w niedzielę o wpół do siódmej rano, opierała głowę o szybę okna. Miała tyle do zrobienia. Trzeba naprawić „Foxtrota Bravo”, przygotować rejestr nawigacyjny i plan lotu – co potrwa kilka godzin. A jednak mimo niepokoju, mimo smutku z powodu śmierci Eda, ogarniało ją nieokreślone poczucie szczęścia; jeszcze dziś będzie latać.
– Hej – odezwał się przyjazny głos.
Odwróciła się i ujrzała stojącego w drzwiach Rolanda Bella.
– Dzień dobry – powiedziała.
Podszedł do niej szybkim krokiem.
– Jeśli rozsuwasz zasłony, lepiej się nie wychylaj. – Zasłonił okno.
– Słyszałam, że detektyw Rhyme przygotowuje jakąś pułapkę. Na pewno go złapie.
– Fakt, Lincoln Rhyme zawsze ma rację. Ale za tego ptaszka nie dałbym funta kłaków. Dobrze spałaś?
– Nie – odrzekła. – A ty?
– Zdrzemnąłem się parę godzin – powiedział Bell, wyglądając bacznie przez szparę między zasłonami. – Nie potrzebuję dużo snu. Przeważnie budzę się na każdy szmer. Tak to już jest, kiedy człowiek ma dzieciaki. Nie odsłaniaj więcej okna. Pamiętaj, to Nowy Jork. Pomyśl, co by się stało z moją karierą, gdyby przy okazji przypadkowej strzelaniny trafiła cię jakaś zbłąkana kula. Przez tydzień by ze mnie kpili. Masz ochotę na kawę?
W niedzielny ranek w oknach starego domu odbijało się kilkanaście gęstych chmur.
Zanosiło się na deszcz.
W oknie stała Żona ubrana w szlafrok. Jej bladą twarz okalały rozczochrane czarne włosy; widocznie przed chwilą wstała.
Stephen Kall znajdował się na dachu starego budynku niedaleko bezpiecznego domu Departamentu Sprawiedliwości przy Trzydziestej Piątej, kryjąc się w cieniu wieży hydrantu. Przez lornetkę obserwował, jak po szczupłym ciele Żony przepływają cienie chmur.
Wiedział, że szyby w oknach są kuloodporne i z pewnością pierwszy pocisk się od nich odbije. W ciągu czterech sekund mógł oddać drugi strzał, lecz Żona na pewno odskoczyłaby od okna, gdyby rozprysła się szyba, nawet nie wiedząc, że ktoś do niej strzelił. Wszystko wskazywało na to, że nie będzie mógł zadać jej śmiertelnej rany.
Melduję, że będę się trzymał pierwotnego planu.
Obok Żony pojawił się jakiś mężczyzna i zaciągnął zasłony. Potem wyjrzał przez szparę, oczy zlustrowały dachy okolicznych budynków, gdzie zgodnie z logiką mógł się czaić snajper. Wyglądał na niebezpiecznego fachowca. Stephen zapamiętał wygląd tego człowieka.
Читать дальше