Naprzeciw działu „Dla panny młodej”, gdzie wyeksponowano wszystkie wzory ślubnej porcelany i sztućców, stała kanapa. Siedziała na niej moja matka, a Varena u jej boku tłumaczyła jej, co się stało.
Przed sklepem zatrzymał się kolejny radiowóz i zrobiło się jeszcze bardziej tłoczno i nerwowo. Wśród tego zgiełku, dzwoniących telefonów i zmartwionych kobiecych twarzy moja matka stopniowo odzyskała kolory i opanowanie. Oceniwszy, że mama czuje się już lepiej, Varena wzięła mnie na stronę i poklepała po ramieniu.
– Dobra robota, siostrzyczko – powiedziała. Wzruszyłam ramionami.
– Załatwiłaś go na cacy! – pochwaliła mnie. Omal nie wzruszyłam ramionami po raz drugi i nie uciekłam wzrokiem. Ale zamiast tego zdobyłam się na uśmiech.
A Varena go odwzajemniła.
– Głupio mi przerywać tę siostrzaną rozmowę, ale muszę spisać zeznania wszystkich trzech pań – powiedział Chandler, wetknąwszy głowę przez drzwi sklepu.
Pojechałyśmy więc na lokalny malutki komisariat, raptem przecznicę dalej, żeby złożyć zeznania. Ponieważ wypadki potoczyły się błyskawicznie – rozegrały się raptem w kilka sekund i nie nastręczały wątpliwości – składanie zeznań nie trwało długo. Kiedy wychodziłyśmy, Chandler przypomniał nam, że następnego dnia mamy wpaść, żeby podpisać nasze zeznania.
Gestem dał mi do zrozumienia, żebym zaczekała. Posłusznie zostałam w tyle. Spojrzałam na niego z ciekawością. Nie patrzył mi w oczy.
– Złapali ich, Lily?
Kark mi zesztywniał i zaczął szczypać.
– Nie – odparłam.
– Cholera jasna.
I wrócił do swojego maleńkiego biura. Gadżety przy jego pasku każdy jego energiczny krok zmieniały w deklarację pewności. Wzięłam głęboki oddech i pobiegłam za mamą i Vareną.
Musiałyśmy jeszcze raz wejść do sklepu Corbetta. Kobiety z mojej rodziny nie pozwolą, żeby taki drobiazg jak udaremniony napad zburzył ich misterny plan działania. Wróciłyśmy więc do rytmu przedślubnych przygotowań. Varena odebrała cały kosz prezentów, po który przyjechałyśmy, nasza matka przyjęła gratulacje z powodu zbliżającego się ślubu córki, a mnie poklepano po plecach (chociaż dosyć ostrożnie) w uznaniu zasług za złapanie złodzieja torebek.
A kiedy w końcu opadł mi poziom adrenaliny… znów zaczęłam się nudzić.
Pojechałyśmy do domu, żeby otworzyć i skatalogować prezenty. Podczas gdy matka i Varena opowiadały tacie o naszej pełnej nadspodziewanie mocnych wrażeń wyprawie do sklepu, ja poszłam do salonu i wyjrzą lam przez okno od frontu. Włączyłam lampki na choince, odkryłam, że migają, i wyłączyłam je z kontaktu. Byłam ciekawa, co robi Jack. Moje myśli podryfowały w stronę bezdomnego, którego znokautowałam. Miał zaczerwienione oczy i wielodniowy zarost, był zapuszczony i śmierdział. Czy doktor LeMay pozostałby na fotelu za biurkiem, gdyby ktoś taki wszedł do jego gabinetu? Mało prawdopodobne.
A to zapewne doktor zginął pierwszy. Gdyby usłyszał, że Binnie Armstrong rozmawia z nieznajomym mężczyzną, że ten mężczyzna ją atakuje, w żadnym razie nie zostałby przez niego zaskoczony na siedząco. Zerwałby się i pobiegł jej na pomoc, walczyłby mimo swoich lat. Doktor LeMay był dumnym mężczyzną, prawdziwie męskim.
Gdyby ten żałosny osobnik dostał się do jego gabinetu w czasie, w którym poradnia była oficjalnie zamknięta, doktor LeMay pokazałby mu drzwi albo poleciłby mu umówić się na wizytę w innym terminie, albo wezwałby policję, albo odesłałby go na pogotowie, gdzie przyjmuje lekarz dojeżdżający codziennie z Pine Bluff. Znalazłby sposób, żeby sobie z nim poradzić.
Ale na pewno nie pozostałby za biurkiem. Intruz miał w dłoniach rurkę. Nie znalazł przecież zardzewiałej rury w poradni lekarskiej. A skoro z nią przyszedł, zaplanował morderstwo doktora LeMaya i pani Armstrong.
Nadal wyglądałam przez okno salonu. Pokręciłam głową. Nie jestem oficerem policji ani detektywem, ale w scenariuszu zakładającym, że mordercą jest ten bezdomny, parę rzeczy mi się nie zgadzało. A im dłużej nad tym rozmyślałam, tym bardziej podejrzana wydawała mi się ta wersja wydarzeń. Jeśli ten kloszard zabił lekarza i pielęgniarkę, dlaczego nie obrabował poradni? Czy to możliwe, że uświadomił sobie okropieństwo czynu i uciekł, zanim zrealizował swój zamiar?
A jeśli był niewinny, w jaki sposób narzędzie zbrodni – to, co Chandler McAdoo był skłonny uznać za narzędzie zbrodni – znalazło się w tamtej uliczce? Skoro ten facet był na tyle sprytny, żeby ukryć torebkę Dianę Dykeman, którą ukradł niemal na pewno, dlaczego nie był dość przewidujący, żeby się pozbyć dowodu znacznie poważniejszego przestępstwa?
Wiem, co ja bym zrobiła, pomyślałam. Gdybym chciała popełnić morderstwo i zrzucić winę na kogoś innego, zostawiłabym narzędzie zbrodni przy jakimś bezdomnym, najlepiej czarnoskórym… Przy kimś, kto nie miałby w tej okolicy żadnej rodziny i znajomych, żadnego wiarygodnego alibi, a przy tym był już raz notowany za kradzież.
Tak bym to rozegrała.
Tylne drzwi do poradni doktora były zamknięte na klucz – przypomniałam sobie. To znaczy, że morderca musiał wejść głównym wejściem, tak samo jak Varena i ja. Przeszedł pod drzwiami laboratorium, w którym pracowała pani Armstrong, a ona nie poczuła się zagrożona. Binnie Armstrong leżała w progu, co znaczy, że jeszcze przez chwilę po jego wejściu spokojnie zajmowała się swoją pracą.
A zatem: morderca – dzierżąc rurkę – wchodzi do poradni, która jest oficjalnie zamknięta. Mija Binnie Armstrong, która nie podnosi się z miejsca. Wchodzi do gabinetu doktora LeMaya, patrzy na starca po drugiej stronie zasłanego papierami biurka, rozmawia z nim. Morderca trzyma w ręce długą metalową rurkę, a lekarz mimo to nie czuje się zagrożony.
Poczułam na ramionach gęsią skórkę. Bez uprzedzenia – bo doktor LeMay nadal siedzi na fotelu przysuniętym do biurka – podnosi rurkę i zadaje nią lekarzowi pierwszy cios w głowę. Bije dalej, aż czaszka zmienia się w bezkształtną masę. Następnie wychodzi na korytarz, w progu laboratorium spotyka Binnie, która biegnie sprawdzić, co znaczą te straszne dźwięki, które usłyszała. Uderza ją… i bije tak długo, aż Binnie jest bliska śmierci.
Morderca wychodzi głównym wyjściem i wsiada do samochodu… musi być przecież cały zachlapany krwią…?
Zmarszczyłam brwi. W tym sęk. Nawet biały mężczyzna o najbardziej anielskim wyglądzie nie mógł wyjść w środku dnia z poradni lekarskiej w zbroczonym krwią ubraniu i z zakrwawioną rurką w ręce.
– Lily? – usłyszałam głos matki. – Lily? – Tak?
– Pomyślałam, że moglibyśmy zjeść wczesny lunch, bo po południu idziemy na przyjęcie.
– Dobrze. – Na myśl o jedzeniu żołądek podszedł mi do gardła; ledwie opanowałam ten odruch. – Jest już na stole. Wołałam cię dwa razy.
– Ojej. Przepraszam.
Niechętnie zanurzyłam łyżkę w domowym rosole z wołowiny, przyrządzonym przez moją matkę, i próbowałam zawrócić moje myśli na poprzedni tor, ale uparcie nie chciały ruszyć się z bocznicy.
I znów siedzieliśmy wszyscy razem, we czwórkę, przy kuchennym stole, tak samo jak za dawnych czasów.
Nagle ta scena wydała mi się przytłaczająco ponura. I znów siedzieliśmy wszyscy razem, we czwórkę. – Przepraszam, muszę się przejść – powiedziałam i wstałam od stołu.
Trzy pary oczu spojrzały na mnie ze znajomym wyrazem konsternacji, ale czułam tak silny wewnętrzny przymus, że nie byłam w stanie grać mojej roli dłużej.
Wyszłam z domu, po drodze wkładając płaszcz i rękawiczki.
Читать дальше