Mijając pierwszą przecznicę, pławiłam się w uczuciu błogości. Chociaż na przenikliwym zimnie i z twarzą wystawioną na ostry wiatr, byłam nareszcie sama. Przynajmniej słońce świeciło swoim rozwodnionym, zimowym blaskiem, a żywe kolory sosen i ostrokrzewów na tle bladobłękitnego nieba sprawiały, że mrużyłam oczy z rozkoszy. Gałęzie drzew wyglądały jak negatyw koronki. Duży brązowy pies sąsiadów gonił za mną, ujadając, aż do granicy ich działki, ale tam się zatrzymał i dal mi spokój. Przypomniałam sobie o tym, żeby kłaniać się przejeżdżającym samochodami mieszkańcom, lecz ruch w Bartley nigdy nie był duży, nawet w porze lunchu.
Skręciłam za róg, żeby tak na mnie nie wiało, i wkrótce minęłam kościół prezbiteriański oraz pastorówkę, w której mieszkali państwo O'Shea. Zaczęłam się zastanawiać, czy mały Lukę pozwala już Lou spać po nocach. Nie potrafiłam jednak myśleć o tej rodzi nie, nie pamiętając o zdjęciu, które otrzymał pocztą Roy Costimiglia.
Ten, kto wysłał zdjęcie, z pewnością wiedział, która z dziewczynek jest uprowadzoną Summer Dawn Macklesby. To właśnie zdjęcie, przyczepione do artykułu, miało doprowadzić detektywa zatrudnionego przez Macklesbych do jednoznacznych wniosków. Ale dlaczego anonimowy nadawca nie posunął się o krok dalej i nie zakreślił twarzy dziewczynki? Po co ta niejednoznaczność?
To była prawdziwa zagadka. Naturalnie, gdyby udało się ustalić, kto wysłał zdjęcie… stałoby się też jasne dlaczego. Zapewne.
Błyskotliwe spostrzeżenie, Lily, pomyślałam z pogardą i jeszcze przyspieszyłam kroku. Zwykła brązowa koperta, jaką można kupić w każdym Wal-Marcie, i zdjęcie z księgi pamiątkowej, którą zakupiły setki uczniów. Ale owszem, jedna z nich będzie teraz pozbawiona tej strony. Strony numer 23, co zapamiętałam, bo przyjrzałam się jej bardzo dokładnie u Jacka.
Cała ta sprawa to oczywiście jego, a nie mój problem. Co więcej, za rozwiązanie mu płacą.
Musiałam jednak poznać odpowiedź, zanim Varena wyjdzie za Dilla Kingery. A nie ulegało wątpliwości, że chociaż to Jack jest zawodowym i zawziętym detektywem, ja znałam Bartley od podszewki.
Starałam się więc wpaść na jakiś sposób, żeby pomóc Jackowi, na jakąś informację, którą mogłabym mu podsunąć.
Kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy.
Ale może jeszcze przyjdzie.
Im szybciej i dłużej chodziłam, tym lepiej się czułam. I lżej oddychałam – klaustrofobia wywołana bliskością rodziny powoli rozluźniała więzy.
Zerknęłam na zegarek i zatrzymałam się w pół kroku.
Przyjęcie na cześć Vareny miało się zacząć lada moment.
Na szczęście przez cały czas krążyłam w sąsiedztwie, więc byłam zaledwie cztery przecznice od domu. Zerwałam się do biegu i kilka minut później byłam już pod drzwiami. Z ulgą odkryłam, że zostawili je otwarte. Pobiegłam do swojego pokoju, wyskoczyłam z dżinsów i swetra i wrzuciłam na siebie zestaw: czarne spodnie – niebieska bluzka – czarna marynarka. Przemknęłam przez łazienkę i wypadłam z domu.
Spóźniłam się tylko dziesięć minut.
Dzisiejsze babskie przyjęcie na cześć Vareny wydawała najlepsza przyjaciółka matki, Grace Parks. Grace mieszkała przy ulicy pełnej wielkich domów, a jej własny należał do największych. Zatrudniała gosposię, przypomniałam sobie i zaraz po wejściu obrzuciłam dom okiem profesjonalisty.
Nikt postronny nie powiedziałby, że Grace poczuła ulgę na mój widok, a jednak bruzdy ujmujące w nawias jej wydatne usta trochę się spłyciły, kiedy weszłam. Uściskała mnie ceremonialnie i trochę za mocno poklepała po ramieniu ze słowami, że moja matka i siostra czekają w salonie. Zawsze lubiłam Grace, która do samej śmierci pozostanie blondynką. Grace wydaje się niezniszczalna. Brązowe oczy ma zawsze umalowane, kształtną figurę niezmiennie bez zarzutu (przynajmniej z wierzchu) i praktycznie na co dzień nosi wspaniałą biżuterię.
Grace posadziła mnie na krześle, które zarezerwowała obok mojej matki, i odpowiadając na pytanie jednej z zaproszonych pań, wsunęła mi do rąk notatnik i ołówek. Popatrzyłam na nie tępo i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że przydzielono mi zadanie spisywania prezentów i ofiarodawczyń.
Uśmiechnęłam się ostrożnie do mamy, a ona odpowiedziała mi też ostrożnym uśmiechem. Varena rzuciła mi spojrzenie, w którym irytacja i ulga mieszały się w równych proporcjach.
– Przepraszam – powiedziałam cicho.
– Zdążyłaś – stwierdziła moja matka łagodnie i rzeczowo.
Skinęłam głową w stronę kręgu kobiet, które siedziały w olbrzymim salonie Grace. Większość z nich spotkałam na przyjęciu dwa dni temu. Kiedy ten ślub wreszcie się przetoczy, wszystkie one na równi z Vareną poczują ulgę. Impreza u Grace wyglądała na liczniejszą; może dlatego, że jej dom jest tak ogromny, Grace poleciła Varenie rozszerzyć listę gości.
Zwróciłam uwagę na Meredith Osborn i Lou O'Shea, ponieważ dopiero co myślałam o ich córkach. Pani Kingery siedziała na szczęście po drugiej stronie Vareny. Przemknęło mi przez głowę, że to niesprawiedliwe, że Diii ma taką działającą na nerwy matkę – jakby nie dość, że jego chora nerwowo żona popełniła samobójstwo. Teraz rozumiem, dlaczego pociąga go Varena, która zawsze należała do najbardziej opanowanych i psychicznie zrównoważonych osób, jakie znam.
Dopiero wówczas to sobie uświadomiłam. Zabawne, że można kogoś znać przez całe życie, a mimo to nie uzmysławiać sobie jego mocnych i słabych stron.
Motywem przewodnim tego przyjęcia była kuchnia. Wszyscy goście zostali poproszeni o dołączenie do podarunku swojego ulubionego przepisu kulinarnego. Zaczęło się wielkie otwieranie; musiałam się zwijać jak w ukropie. Mój charakter pisma nie jest elegancki, ale piszę wyraźnie i starałam się rzetelnie wywiązać z mojego zadania. Niektóre pudełka zawierały kilka drobnych rzeczy zamiast jednego prezentu, na przykład komplet ścierek kuchennych. Dianę Dykeman (ta od skradzionej torebki) podarowała Varenie zestaw miarek – łyżek i pojemników – a także małą wagę kuchenną i tabelę z przelicznikami jednostek wagi; musiałam pisać mikroskopijnymi literkami, żeby to wszystko zmieścić.
Uznałam, że to naprawdę świetna fucha, bo nie musiałam z nikim rozmawiać. Opowieść o tym, jak jednym kopnięciem powaliłam złodzieja torebek, nie obiegła jeszcze miasta, a matka i Varena unikały tego tematu, byłam jednak pewna, że on wypłynie, gdy przyjdzie czas na poczęstunek.
Kiedy ten moment nadszedł – wszystkie prezenty zostały rozpakowane, a gospodyni przyjęcia zniknęła na dłuższy czas – zjawiła się przy mnie Grace i poprosiła, żebym nalewała poncz.
Doszłam do wniosku, że Grace świetnie mnie rozumie. Spojrzałam na nią z wdzięcznością, zająwszy miejsce u końca jej wypolerowanego do połysku, masywnego owalnego stołu, przedzielonego na pół świątecznym bieżnikiem i zastawionego tradycyjnymi na takich przyjęciach przekąskami: orzeszkami, ciastem, drobnymi kanapkami, miętówkami, słonymi ciasteczkami.
– Jesteś podobna do mnie – powiedziała Grace. Popatrzyła mi prosto w oczy. – Wolisz się czymś zająć, niż tylko siedzieć i słuchać.
Nigdy mi przez myśl nie przeszło, że mogłabym w czymkolwiek przypominać elegancką Grace Parks. Skinęłam jej głową i napełniłam chochlę, żeby nalać ponczu najważniejszej osobie przy stole – Varenie, honorowemu gościowi, oczywiście.
Odtąd musiałam już tylko pytać: „Ponczu?”, uśmiechać się i kiwać głową.
Po pewnym czasie było po wszystkim; po raz kolejny zapakowałyśmy prezenty do samochodu, wylewnie podziękowałyśmy Grace i wróciłyśmy do domu, żeby je rozpakować.
Читать дальше