Thom włożył do odtwarzacza kompakt z elegijnym adadżio na smyczki Samuela Barbera, ale Rhyme parsknął ironicznym śmiechem, oświadczając, że utwór jest mierną imitacją i polecił zastąpić go Gershwinem.
Gdy Amelia Sachs weszła po schodach i wkroczyła do pokoju, zobaczyła, że Rhyme wygląda przez okno.
– Co widzisz? – zapytała.
– Rozgorączkowanych ludzi.
– A ptaki? Sokoły?
– A tak, są tutaj.
– Też rozgorączkowane?
Przyjrzał się samczykowi.
– Nie sądzę. Wydaje się, że one są ponad to.
Położyła torbę w nogach łóżka i wyciągnęła z niej zawartość: butelkę drogiej brandy. Wprawdzie mówił jej o szkockiej, ale powiedziała, że kupi koniak. Postawiła butelkę obok tabletek i plastikowego worka. Wyglądała jak zatroskana żona, która wróciła ze sklepiku z masą warzyw i owoców morza i ma za mało czasu, aby przygotować obiad.
Na prośbę Rhyme’a kupiła również lód. Przypomniał sobie, co Berger mówił o cieple panującym w worku. Otworzyła butelkę courvoisiera, nalała do swojej szklaneczki i do tej Rhyme’a. W jego ustach umieściła słomkę.
– Gdzie jest Thom? – zapytał.
– Wyszedł.
– Wie?
– Tak.
Popijali koniak małymi łykami.
– Chcesz, żebym coś przekazała twojej żonie?
Chwilę zastanawiał się, myśląc: Mieliśmy lata na rozmowy, na podzielenie się tajemnicami, na opowiedzenie o swoich pragnieniach, żalach, pretensjach. Jak ten czas zmarnowaliśmy. Zna Amelię Sachs zaledwie od trzech dni, a odsłonili się przed sobą bardziej niż on i Blaine w ciągu prawie dziesięciu lat.
– Nie – odparł. – Wysłałem do niej e-mail. – Zachichotał. – To jest doskonały komentarz do naszych czasów.
Więcej koniaku. Smak na jego podniebieniu rozpłynął się, stał się słabszy.
Sachs pochyliła się nad łóżkiem i stuknęła w jego szklankę.
– Mam trochę pieniędzy – zaczął Rhyme. – Większość zostawię Blaine i Thomowi. Ja…
Uciszyła go, całując w czoło i kręcąc głową.
Rozległ się cichy odgłos wydawany przez małe tabletki Seconalu, które Sachs wysypała na dłoń.
Rhyme mimowolnie pomyślał o odczynniku Dilliego-Koppanyiego. Na badaną substancję działa się najpierw jednoprocentowym roztworem octanu kobaltu w metanolu, a następnie pięcioprocentowym roztworem izopropyloaminy w tym samym rozpuszczalniku. W razie obecności barbituranów w próbce pojawia się piękne fioletowoniebieskie zabarwienie.
– Co trzeba zrobić? – spytała, przypatrując się tabletkom. – Nie wiem.
– Rozpuść je w alkoholu – podsunął.
Wrzuciła je do szklanki. Rozpuściły się błyskawicznie.
Jakie one są nietrwałe! Jak sny, które wywołują.
Wymieszała zawartość szklanki słomką. Spojrzał na jej pokaleczone palce, ale się nie zasmucił. To była jego noc i była to noc radości.
Lincoln Rhyme nagle przypomniał sobie swoje dzieciństwo w podmiejskim osiedlu w Illinois. Nie chciał pić mleka i aby go do tego zachęcić, matka kupiła słomki z substancjami smakowymi w środku. Truskawki, czekolada. To był wspaniały wynalazek, pomyślał. Od tej pory z niecierpliwością czekał na wieczorną szklankę mleka.
Sachs podała mu słomkę, którą chwycił w usta. Położyła rękę na jego ramieniu.
Jasność czy ciemność, muzykę czy ciszę, marzenia czy nicość? Co znajdzie?
Zaczął popijać małymi łykami. Smak mikstury nie różnił się zbytnio od smaku czystego koniaku. Była chyba bardziej gorzka. Była…
Z dołu doszedł odgłos walenia w drzwi. Wydawało się, że rękami i nogami. Rozległy się też krzyki.
Oderwał usta od słomki, wzrok skierował w stronę ciemnego korytarza.
Sachs spojrzała na niego, marszcząc czoło.
– Idź zobaczyć – powiedział.
Zniknęła na dole schodów, a po chwili wróciła z nieszczęśliwą miną. Za nią do pokoju weszli Lon Sellitto i Jerry Banks. Rhyme zauważył, że młody detektyw znów wykonał brzytwą rzeźnicką robotę na twarzy. Powinien się w końcu nauczyć golić.
Sellitto spojrzał na butelkę i worek. Skierował swój wzrok na Sachs, ale ona skrzyżowała ramiona i wzrokiem nakazała mu, żeby się tym nie interesował. To nie jest sprawa do dyskusji, mówił jej wzrok. To nie twoja sprawa, co się tu dzieje. Oczy Sellitta zrozumiały przekaz, ale nie zamierzał rezygnować.
– Lincoln, muszę z tobą porozmawiać.
– Porozmawiać? Ale krótko, Lon. Jesteśmy zajęci.
Detektyw ciężko opadł w rattanowy, skrzypiący fotel.
– Godzinę temu wybuchła bomba w ONZ. Obok sali bankietowej w czasie powitalnego obiadu dla delegatów na konferencję pokojową.
– Sześć osób zabitych, pięćdziesiąt cztery ranne – dodał Banks. – W tym dwadzieścia ciężko.
– Mój Boże – szepnęła Sachs.
– Opowiedz im – mruknął Sellitto.
– Na czas konferencji – zaczął Banks – ONZ zatrudniła dodatkowe osoby. Przestępczyni była jedną z nich: recepcjonistką. Kilku świadków widziało, jak przyniosła do pracy żółty plecak i zostawiła go w sali bankietowej. Wyszła bezpośrednio przed wybuchem. Pirotechnicy oceniają, że użyto około kilograma C4 lub semteksu.
– Linc – odezwał się Sellitto – świadkowie powiedzieli, że ładunek wybuchowy znajdował się w żółtym plecaku.
– Żółtym? Dlaczego miałoby się to z czymś kojarzyć?
– Z listy zatrudnionych wynika, że recepcjonistką była Carole Ganz.
– Matka – powiedzieli jednocześnie Rhyme i Sachs.
– Tak. Kobieta, którą ocaliliście z płonącego kościoła. Ganz to fałszywe nazwisko. Naprawdę nazywa się Charlotte Willoughby. Jej mężem był Ron Willoughby. Kojarzysz?
Rhyme nic nie powiedział.
– Mówiono i pisano o tym kilka lat temu. Był sierżantem w armii amerykańskiej. Został przydzielony do sił pokojowych ONZ w Birmie.
– Dalej – powiedział kryminalistyk.
– Willoughby nie chciał tam jechać. Uważał, że żołnierz amerykański nie powinien wkładać munduru sił pokojowych ONZ i słuchać rozkazów kogoś, kto nie jest oficerem armii amerykańskiej. Tak uważają prawicowi ekstremiści. Jednak pojechał. Nie minął tydzień, gdy został zamordowany w Rangunie przez jakiegoś małego śmiecia, który strzelił mu w plecy. Willoughby stał się męczennikiem dla prawicowców. Wydział Antyterrorystyczny twierdzi, że jego żona została zwerbowana przez znaną im grupę ekstremistów z przedmieść Chicago…
Teraz Banks znowu zaczął mówić.
– Materiał wybuchowy był w opakowaniu po modelinie, wśród innych zabawek. Sądzimy, że miała zamiar wejść z córką do sali bankietowej. Ochrona nie zwróciłaby wtedy uwagi na modelinę. Ale Pammy była w szpitalu, zatem terrorystka musiała zmienić plany. Zrezygnowała z podrzucenia plecaka w sali bankietowej, zostawiła go w magazynie. I tak jest dużo ofiar.
– Wymknęła się?
– Tak.
– Co z dziewczynką? – spytała Sachs. – Z Pammy?
– Zniknęła. Kobieta zabrała ją ze szpitala w tym czasie, gdy był wybuch. Ulotniły się.
– A ta organizacja? – dociekał Rhyme.
– Grupa w Chicago? Też zniknęli. Mieli kryjówkę w Wisconsin, ale została opuszczona. Nie wiemy, gdzie są.
– Zatem o tym słyszał Dellray od kapusia. – Rhyme się roześmiał. – Carole była tą osobą, która przyleciała na lotnisko. Nie miała nic wspólnego z przestępcą 823.
Zauważył, że Banks i Sellitto wpatrują się w niego.
Stara sztuczka z milczeniem.
– Lon, zapomnij o tym – powiedział Rhyme, skupiając całą swoją uwagę na szklance znajdującej się kilkanaście centymetrów od niego, emitującej przyjemne ciepło. – To niemożliwe.
Читать дальше