Ruszyła w ich kierunku. Jednak w tym momencie z hukiem pękły drzwi do kotłowni i po pokoju zaczęła się rozlewać płonąca plama oleju. Otoczyła woreczek ze wskazówkami, który spłonął w ciągu kilku sekund.
Sachs patrzyła bezradnie. Usłyszała krzyk kobiety. Schody płonęły już na całej długości. Sachs wykopnęła gaśnicę spod tlącego się stołu. Plastikowa rączka i dysza uległy stopieniu, metal był zbyt rozgrzany, by za niego chwycić. Nożem odcięła nogawkę spodni i złapała przez nią kołnierz skwierczącej gaśnicy. Wrzuciła ją na szczyt schodów. Gaśnica chwilę kołysała się jak muśnięty kręgiel, a potem zaczęła staczać się po stopniach.
Sachs wyciągnęła glocka i kiedy czerwony walec znalazł się w połowie schodów, strzeliła.
Piana pokryła schody. Odłamki metalu świstały nad jej głową.
– Teraz! Biegniemy! – wrzasnęła.
Podtrzymując Carole, Sachs przeskakiwała po dwa stopnie. Pchnęła drzwi prowadzące do ognistych czeluści na parterze.
Oparły się o ścianę, gdy dotarły do wyjścia. Pękające witraże obsypały je kolorowymi fragmentami wizerunków Jezusa, Marii, ewangelistów i samego Boga.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Czterdzieści minut później obandażowana, pozszywana i wysmarowana różnymi maściami Sachs siedziała obok Carole Ganz. Wpompowano w nią tyle tlenu, że odnosiła wrażenie, iż za chwilę poszybuje jak balon. Kobiety patrzyły na to, co pozostało z kościoła: prawie nic.
Tylko dwie ściany i – o dziwo – fragment podłogi drugiego piętra, wiszący na kilku nadpalonych filarach nad przypominającą księżycowy krajobraz stertą popiołu i osmalonych desek.
– Pammy, Pammy… – jęczała Carole. Po chwili chwyciły ją mdłości, zaczęła pluć. Nałożyła na twarz maskę tlenową i przechyliła się do tyłu. Była wyczerpana z bólu.
Sachs przyjrzała się kolejnemu nasączonemu alkoholem tamponowi, którym otarto jej twarz. Początkowo były prawie brązowe, teraz – lekko różowe. Rany nie były poważne – rozcięte czoło, oparzenia drugiego stopnia na ramieniu i ręce. Jednak jej usta nie pozostały nieskazitelne. Na dolnej wardze miała założone trzy szwy.
Carole była zatruta dymem i miała złamany lewy nadgarstek, na który nałożono prowizoryczny opatrunek. Patrzyła na niego i szeptała przez zaciśnięte zęby. Każdy jej oddech brzmiał groźnie.
– Skurwysyn! – Zakaszlała. – Dlaczego… Pammy? Dlaczego, do cholery? Trzyletnie dziecko! – Gniewnie wytarła łzy sprawną ręką.
– Może nic jej nie zrobi. Przecież przywiózł cię do kościoła.
– Nie – parsknęła. – Skrzywdzi ją. On jest chory! Widziałam, jak na nią patrzył. Zabiję go. Zajebię. – Jej ostre słowa stłumił gwałtowny kaszel.
Sachs wykrzywiła twarz z bólu. Odruchowo wbiła paznokieć w oparzony palec. Wyciągnęła notatnik.
– Czy możesz powiedzieć, co się wydarzyło?
Opowieść Carole o porwaniu przerywały ataki płaczu i kaszlu.
– Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? – spytała Sachs. – Do twojego męża?
Carole nie odpowiedziała. Wcisnęła głowę między kolana. Ciężko oddychała.
Sachs ścisnęła ramię kobiety oparzoną prawą ręką i powtórzyła pytanie.
– Mój mąż… – Spojrzała na Sachs dziwnym wzrokiem. – Mój mąż nie żyje.
– Och, przepraszam.
Carole poczuła się słabo po środkach uspokajających i lekarka zaprowadziła ją do ambulansu. Sachs uniosła wzrok i zauważyła Lona Sellitta i Jerry’ego Banksa biegnących w ich kierunku od spalonego kościoła.
– Jezus Maria, Sachs! – Sellitto przyglądał się spustoszeniom na ulicy. – Co z dziewczynką?
– Wciąż ją przetrzymuje.
– Nic ci się nie stało? – spytał Banks.
– Nic poważnego. – Sachs spojrzała na ambulans. – Ofiara, Carole, nie ma pieniędzy. Nie ma też gdzie się zatrzymać. Czy mógłby pan to załatwić?
– Oczywiście – odparł Sellitto.
– Podrzucone ślady? – zapytał Banks. Skrzywił się, gdy dotknął opatrunku, jaki miał nad prawym okiem.
– Stracone – odparła Sachs. – Widziałam je w piwnicy, ale nie zdążyłam w porę. Spaliły się.
– Boże – mruknął Banks. – Co się z nią stanie?
O czym pomyślał?
Podeszła do wraku furgonetki i poszukała radia. Nałożyła słuchawki. Chciała połączyć się z Rhyme’em, ale się zawahała. Co może jej powiedzieć?
Spojrzała na spalony kościół. Jak można badać miejsce przestępstwa, gdy go w zasadzie nie ma?
Stojąc z rękami opartymi na biodrach, patrzyła na tlące się zgliszcza kościoła. Usłyszała odgłos, którego nie mogła zlokalizować – jękliwy, mechaniczny dźwięk. Nie zwróciłaby na niego uwagi, gdyby nie zauważyła, że Lon Sellitto stanął jak wryty i otrzepał popiół z wymiętej koszuli.
– Nie wierzę swoim oczom – wykrztusił.
Odwróciła się w stronę ulicy.
Duży czarny van zaparkował przecznicę dalej. Z boku wysunęła się hydrauliczna rampa. Sachs zmrużyła oczy. W pierwszej chwili wydawało się jej, że na rampie znajduje się robot służący do rozbrajania bomb.
Robot zjechał na chodnik.
Wybuchnęła głośnym śmiechem.
Machina ruszyła w ich kierunku.
Wózek inwalidzki skojarzył się jej z pontiakiem firebirdem. Miał małe tylne kółka. Duża bateria i silnik były zamontowane pod siedzeniem.
Thom szedł obok, ale Lincoln Rhyme sam kierował wózkiem za pomocą czujnika, który trzymał w ustach – połączonego z pulpitem. Jego ruchy były pełne osobliwego wdzięku. Podjechał do niej i zatrzymał się.
– No dobrze, kłamałem – powiedział szorstko.
Westchnęła.
– Mówią, że nie możesz korzystać z wózka?
– Przyznaję, że kłamałem. Wiem, że jesteś zła, Amelio. Ale pozłość się i wybacz mi…
– Czy zauważyłeś, że gdy jesteś w dobrym nastroju, mówisz do mnie Sachs, a gdy w złym – Amelio?
– Nie jestem w złym humorze – burknął.
– Rzeczywiście nie jesteś – przyznał Thom. – On nienawidzi tylko, gdy łapie się go na kłamstwie. – Wskazał na imponujący wózek. – Cały czas stał w pomieszczeniu obok sypialni, gdy on opowiadał wzruszającą historię o swoim nieszczęściu. Pozwoliłem mu na to.
– Bez takich uwag, Thom. Dziękuję. Bardzo mi przykro. Przepraszam.
– Ma go od wielu lat – kontynuował Thom. – Nauczył się nim kierować przy użyciu czujnika umieszczonego w ustach. Jest w tym bardzo dobry. Nawiasem mówiąc, do mnie zawsze zwraca się: Thom. Nigdy nie miałem tej satysfakcji, żeby zwrócił się do mnie po nazwisku.
– Męczyło mnie, że ludzie się na mnie gapią – powiedział Rhyme zgodnie z prawdą. – Zrezygnowałem zatem z przejażdżek. – Spojrzał na rozciętą wargę Sachs. – Boli?
Dotknęła ust.
– Piecze jak diabli.
Rhyme spojrzał w bok.
– Banks, co ci się stało? Goliłeś się na czole?
– Stanąłem na drodze wozu strażackiego. – Młody mężczyzna skrzywił się i ponownie dotknął bandaża.
– Rhyme – zaczęła Sachs. Uśmiech zniknął jej z twarzy. – Tutaj nic nie ma. Przetrzymuje dziewczynkę, ale nie zdążyłam zabrać podrzuconych śladów.
– Ależ Sachs, zawsze coś się znajdzie. Uwierz w zasadę monsieur Locarda.
– Widziałam, jak paliły się wskazówki. Jeżeli nawet coś z nich pozostało, to pokryte jest tonami popiołu.
– Więc szukajmy śladów, które zostawił nieumyślnie. Będziemy razem badać miejsce przestępstwa. Ty i ja. Zaczynamy.
Dwukrotnie krótko dmuchnął w czujnik i wózek ruszył do przodu. Przejechał kilka metrów.
Читать дальше