– Co za chozzerl - zawołał Joel. – Wiesz, jaki ma pseudonim? Sir Butelkowe Piwo!
– Czy musisz tak się wyrażać? – zirytował się Barney. – To dom, a nie chlew.
Sara zachichotała.
– Uwielbiam, kiedy Joel używa hebrajskich słów. Mają w sobie tyle ekspresji. Dzisiaj rano nauczył mnie słowa pisher.
– Życie jest ciężkie tu, w Kimberley – powiedział Barney – ale używanie ordynarnych słów nic nie pomoże.
– Och, Barney – zaprotestowała Sara. – Strasznie się ostatnio wymądrzasz.
– Wcale się nie wymądrzam, Saro – odciął się Barney. – Po prostu nie lubię, kiedy kobieta używa wulgarnych słów, to wszystko. Szczególnie kobieta, która uważa się za wielką damę.
– Mój drogi Barney – powiedziała Sara, rzucając z trzaskiem karty – w tym małym, pożałowania godnym miasteczku nie mogłabym uważać się za wielką damę, nawet gdybym chciała, ponieważ mój ukochany mąż nie jest członkiem jedynego w miarę przyzwoitego klubu w promieniu kilkuset mil. Jedyne przyjęcie, które tu wydałam, zakończyło się dużo wcześniej, niż planowałam, ponieważ mój mąż uparł się i przy wszystkich gościach grzebał w zgangrenowanej nodze swojego brata. A w dodatku nie wydam już chyba żadnych innych przyjęć, ponieważ zainwestował wszystkie swoje pieniądze w jakieś idiotyczne kopalnie diamentów i nie chce sprzedać jedynej wartościowej rzeczy, jaką posiada: tego głupiego, przerośniętego diamentu.
– Sprzedam go, ale nie byle komu! – warknął. – I nikt nie będzie na mnie wywierał nacisku, zrozumiałaś? Sprzedam go, kiedy mi się spodoba, komu będę chciał i za odpowiednią sumę!
– Jak będziesz się na niego tak ciągle gapić, to się rozpłynie i nie będziesz go musiał wcale sprzedawać! – powiedziała Sara.
– Nic nie rozumiesz – denerwował się Barney. – Czy chcesz splamić swoje ręce krwią Zulusów Cetewayo tylko dlatego, że potrzebujesz kilku tysięcy funtów na sukienki i na przyjęcia? Chcą tam wysłać dwutysięczną armię. Wiesz, co to oznacza? Najwidoczniej nie wiesz. To oznacza rzeź!
Sara wstała, zacisnęła pięści, a jej twarz wykrzywiła się z wściekłości.
– Jak śmiesz tak do mnie mówić! Jak śmiesz! Czy myślisz, że przez garstkę jakichś czarnych dzikusów rok za rokiem będę znosić to wstrętne, nudne miejsce bez pieniędzy, życia towarzyskiego i przyjaciół? A jakich potem użyjesz wymówek, żeby mi nie dać pieniędzy? Kto będzie po Zulusach? Hotentoci czy Xhosa? Musisz sprzedać ten diament, to wszystko!
– Nie sprzedam – oświadczył półszeptem Barney.
– I tak najadą na Zulusów – powiedział Joel, cierpliwie zbierając porozrzucane karty i miętowe cukierki i układając je na pikowanej kołdrze. – Czy sprzedasz diament, czy nie i tak będzie masakra.
– Przynajmniej ja nie będę w tym maczał palców – stwierdił Barney.
– Słuchaj, Barney, każdy diament, który znaleziono, splamiony jest czyjąś krwią. Ten diament już został splamiony krwią, moją krwią. Myślisz, że kilkuset zabitych Zulusów ma tutaj jakieś znaczenie?
– Tak właśnie zawsze mówiono o Żydach – powiedział Barney, a silne emocje dławiły go i ściskały za gardło. – Co za znaczenie? Kilkuset zabitych Żydów nie ma żadnego znaczenia? Dobrze, Joelu, coś ci teraz powiem. Nie wiem zbyt wiele o Zulusach, ale wiem, że są dumni, niezależni, że mają kulturę i własne życie towarzyskie. Wiem też przez przypadek, że Cetewayo stara się żyć w pokoju z Brytyjczykami. A to po prostu zdrada, dobrze przemyślana zdrada, podstęp i zbrodnia. A zarządca postanowił zrobić trochę szumu i ratować swoją reputację za pomocą mojego diamentu, reputację, która i tak utonie niebawem we krwi. Możecie sobie myśleć, co chcecie. Możecie myśleć, że się wymądrzam, możecie myśleć, że jestem śmieszny. Ale nie pozwolę, żeby ten diament pojechał do Londynu jako Gwiazda Wiktoria.
Nozdrza Sary pulsowały jak nozdrza klaczy, ale zdołała zachować spokój. Usiadła na łóżku, wyprostowała się i sięgnęła po rękę Joela.
– Jeżeli postanowiłeś już, że go nie sprzedasz, to mógłbyś mi przynajmniej pozwolić urządzić następne przyjęcie. Być może tym razem oprzesz się pokusie rozdarcia spodni Joela i pokazania jego członka wszystkim naszym gościom.
– Myślę, że to nie będzie konieczne – oświadczył Barney. – Może przy końcu stycznia?
– Pewnie nikt nie przyjdzie – powiedziała Sara. – Nie po tej ostatniej wpadce.
– Powiedz im, że będą mogli obejrzeć diament – zaproponował. – Wtedy na pewno przyjdą.
– Naprawdę pozwoliłbyś innym ludziom oglądać twój cenny diament i na niego dmuchać, tylko po to, żeby mi sprawić przyjemność? – zapytała Sara z sarkazmem w głosie.
– Saro, naprawdę robię, co mogę, żebyś była zadowolona. Wiesz o tym?
Sara wstrzymała oddech i po chwili z głośnym westchnieniem wypuściła powietrze.
– Tak, kochanie – skinęła głową. – Strasznie mi przykro. – Jej przesadny akcent zdradzał znudzenie i pogardę, z jaką potraktowałaby każdego, kto przejmuje się tubylcami. Cóż za dziwak.
Barney został jeszcze przez chwilę w sypialni, lecz widział, że Sara i Joel czekają aż wyjdzie, zupełnie jak dzieci, które nie mogą usiedzieć spokojnie na miejscu i chcą jak najszybciej zostać same, żeby kontynuować zabawę. Widział, że przeszkadza.
– Zejdę powiedzieć Kitty, żeby przygotowała lekką kolację – powiedział.
– Ja nic nie jem – zakomunikowała Sara.
Barney spojrzał najpierw na nią, potem na Joela. Doskonale znał tę jego zadowoloną minę.
– W takim razie będziesz musiała siedzieć i dotrzymywać mi towarzystwa, prawda? – powiedział. – Powiem Horacemu, żeby uderzył w gong, kiedy będzie gotowa.
Wyszedł z sypialni, zostawiając za sobą lekko uchylone drzwi. Na drugim końcu korytarza zobaczył w ciemnościach Nareez. Indyjska niania zniknęła, nim zdążył cokolwiek powiedzieć, lecz zapach jej perfum unosił się w powietrzu jak niespokojny duch.
– Nie wiedziałam, że duchowni umieją gotować – powiedziała Mooi Klip, siadając wygodnie w tanim, lakierowanym fotelu przy matowej lampce naftowej.
– Nie ma tego zbyt wiele – powiedział Hugh. – Gotowana wołowina i kluski z cebulą to wszystko, na co mnie stać. Może trochę herbaty? Albo kawy?
– Później – odpowiedziała Mooi Klip. – Chodź tu i usiądź przy mnie. Tak się napracowałeś, zęby wszystko przygotować.
– Trochę się martwiłem o kluski – powiedział Hugh, patrząc na resztki obiadu na małym stole jadalnym. Zmarszczył brwi. – Przedtem robiłem je tylko dla siebie, a przecież kiedy gotuje się tylko dla siebie, nie trzeba się tak bardzo przejmować, czy wszystko się uda. Udały się, prawda?
– Oczywiście – uśmiechnęła się Mooi Klip, ujmując go za dłoń. – Były bardzo dobre.
Hugh wyglądał na zadowolonego z siebie. Przyniósł jedno z krzeseł i postawił je obok fotela Mooi Klip. Hugh i Mooi Klip bardzo się ostatnio do siebie zbliżyli. Wybierali się razem na pikniki, zabierając też Pietera, siadywali na szczytach małych pagórków o barwie siana, spoglądali w dół na dolinę i rzekę Vaal, a chmury nad nimi przesuwały się jak dym z niewidzialnych pociągów. Kiedy powietrze robiło się gorące, siedzieli tylko pod szeroką parasolką i patrzyli na krople potu spływające im po twarzach. Byli na balu przebierańców zorganizowanym przez prezbiterianów. Spacerowali, trzymając się za ręce, raz nawet pojechali odwiedzić Coena Boonzaiera na jego farmie. Coen przyjął ich życzliwie i wesoło, poczęstował nawet Hugha fajką.
Читать дальше