– Najlepiej będzie, jeśli już pójdę- powiedziała Mooi Klip łagodnym tonem.
– Nie zrobiłem jeszcze herbaty – powiedział pan Ransome, wstając ociężale.
– Nic nie szkodzi – odparła Mooi Klip. Też wstała i chwyciła koszyk z warzywami. – Przyszłam tylko po to, żeby panu powiedzieć o Coenie.
– Tak – powiedział pan Ransome. – No cóż, szkoda, że zmieniłaś plany związane z małżeństwem. Ja, ja… ja mogę cię jedynie pocieszyć słowami z Biblii. Jak napisano w Księdze Eklezjasty, „lepszy jest smutek niż śmiech, bo przy smutnym obliczu serce jest dobre!"
Przez chwilę Mooi Klip patrzyła na pana Ransome, po czym zachichotała. Pan Ransome także wybuchnął urywanym śmiechem, co rozśmieszyło ją jeszcze bardziej. Stanęła na palcach, pocałowała go w policzek i powiedziała:
– Już mnie pan pocieszył. Myślę, że jest pan bardzo dobrym misjonarzem, panie Ransome.
– Mów do mnie Hugh.
– To pana imię? Hugh? Co ono oznacza?
– Nie jestem pewien. Moja matka wie. Zna się na takich rzeczach. Na folklorze, historii, no wiesz. Umie też haftować. Na urodziny przysłała mi cały komplet haftowanych pokrowców na meble. Ale… – Rozejrzał się po swoim skromnym, zagraconym pokoju gościnnym. – Nie miałem czasu, żeby je założyć.
– Mówisz o swojej matce – zauważyła Mooi Klip – dlaczego nie mówisz nic o sobie?
– Nie mam na ten temat nic do powiedzenia.
– A może wybierzemy się razem na piknik. Moglibyśmy w piątek wybrać się do Blaakwkopje i porozmawiać. Moja mama zaopiekuje się Pieterem.
Hugh Ransome spojrzał badawczo na Mooi Klip i przeciągnął ręką po włosach.
– Powinienem odmówić – powiedział. Jego głos zabrzmiał nagle bardziej dojrzale, spokojnie. – Naprawdę byś chciała?
Mooi Klip skinęła głową.
– Chcę posłuchać historii twojego życia, począwszy od dnia twoich narodzin.
– Obawiam się, że życie mężczyzny, który nigdy nie poznał bliżej żadnej kobiety, nie będzie nikogo interesować.
– Nigdy nie wiadomo – powiedziała Mooi Klip i skierowała się do wyjścia. Jakiś kundel zaszczekał głośno na sąsiednim podwórku.
– Natalio! – zawołał pośpiesznie Hugh Ransome.
– Tak?
– Nic, idź już. Chciałem tylko wymówić twoje imię. Jest tak samo ładne jak dziewczyna, która je nosi.
– Dziękuję, Hugh – powiedziała Mooi Klip, wychodząc na werandę zalaną jasnym popołudniowym słońcem.
W jego blasku przypominała zjawę, która za chwilę zniknie. Hugh Ransome przez długi czas stał nieruchomo na środku pokoju, obejmując się rękami. Nagle poczuł, że musi usiąść.
– Roztropność uratuje cię od złego, rozum cię poprowadzi – wyrecytował szeptem. – Mądrość uchroni cię przed nieznajomą kobietą. Nawet gdy zacznie ci szeptać miłe słówka, nigdy nie zbocz z drogi. Szukaj towarzystwa sprawiedliwych.
Utkwił wzrok w zniszczonym dywaniku na podłodze i zaczął znowu myśleć o Mooi Klip z aureolą nad głową.
– Do licha z mądrością, do licha z roztropnością – powiedział i zaraz wyprostował się na krześle, pośpiesznie rozejrzał dookoła, chcąc się upewnić, że nikt go nie słyszał.
Barney pracował w bibliotece w Vogel Vlei, kiedy Horacy zapukał do drzwi i wsunął do środka czarną głowę. Widać było tylko jego oczy. Barney oderwał wzrok od dokumentów i zapytał: – O co chodzi, Horacy? – nie komentując nawet dziwnej postawy służącego. Przyzwyczaił się już do jego dziwnego zachowania. Horacy pracował u niego od sześciu miesięcy i był wyjątkowym indywiduum. Pewnego razu postanowił ogrzać łóżko pewnego gościa, więc włożył pod kołdrę małą czarną kózkę, która leżała w nim do czasu, kiedy ów gość udał się na spoczynek.
– Dżentelmen z Capetown chce się z panem widzieć – powiedział Horacy. – Oto jego wizytówka.
– Dziękuję – powiedział Barney. – Gdzie ją masz? Głowa Horacego znikła jak w źle wyreżyserowanej sztuce teatralnej z kiepskimi efektami scenicznymi. Po chwili w drzwiach pojawiła się jego prawa ręka z wizytówką.
– Proszę cię, Horacy, przynieś ją tutaj – poprosił Barney. – Mam całkiem niezłe oczy, ale nie przeczytam, co jest napisane na wizytówce, z odległości pięćdziesięciu stóp.
Horacy schował wizytówkę i stał dalej, nie ruszywszy się nawet z miejsca.
– No dalej, człowieku, nie ma czasu – zniecierpliwił się Barney.
– Nie mogę, szefie.
– Nie możesz? Dlaczego?
– Moje spodnie, szefie, podarły się.
– To przeczytaj mi nazwisko.
– Nie umiem czytać, szefie.
Barney rzucił długopis, ruszył do drzwi i wyrwał Horacemu wizytówkę z ręki. Było na niej napisane: William Hunt, attache handlowy, Government House, Capetown.
– To ja! – rozległ się przenikliwy krzyk i Horacy cofnął się o dwa kroki, żeby przepuścić drobnego Hunta. Ciągle jeszcze nosił brodę, w której pojawiły się teraz pojedyncze srebrne, kręcone włosy. Był elegancko ubrany w szarola-wendowy garnitur i tak samo jak kiedyś pachniał francuską wodą kolońską. – Mój drogi Barney, jak miło mi ciebie widzieć! Kopa lat!
Barney uścisnął dłoń Hunta.
– Co za niespodzianka – powiedział. – Co może sprowadzać takiego mieszczucha jak ty do Kimberley? Chodź, napijemy się. Horacy, przynieś nam dwa kieliszki dżinu.
Horacy, który stał przyklejony plecami do otwartych drzwi, zapytał:
– Teraz, proszę pana?
– Tak, Horacy, teraz.
Horacy zaczął niezgrabnie przestępować z nogi na nogę, po czym odwrócił się i odszedł tak szybko, jak tylko mógł, chwytając się za trójkątny pasek materiału, który oderwał się od spodni. Hunt obserwował go z wyrazem twarzy, który zdradzał niemalże profesorskie zainteresowanie, wyjął nawet okulary w drucianych oprawkach.
– Ładny brązowy tyłek ma ten twój służący – zauważył.
– Ma w sobie coś z clowna, ale to dobry człowiek – powiedział Barney. – Widzę, że nic się nie zmieniłeś.
– Oj, zmieniłem się, mój drogi przyjacielu. Prawda jest taka, że wszyscy mężczyźni, których sir Bartle sprowadził z Indii, są okropnie butni, a jak nie są butni, to mają pryszcze. Nie wiem sam, co mnie mniej drażni, pycha czy pokrzywka. Jedno i drugie jest raczej przykre i zatruwa atmosferę.
Hunt podszedł do dużego, brązowego, skórzanego fotela przy kominku i rozsiadł się tak, jakby mieszkał w Vogel Vlei od dobrych kilku lat. Oparł swą laskę o kominek, zdjął rękawiczki i rzucił je na poręcz fotela.
– Słyszałem o tobie wiele interesujących rzeczy – powiedział. – Mówią, że jesteś teraz prawie milionerem.
Barney obszedł swoje szerokie biurko i uprzątnął dokumenty, które właśnie przeglądał. Wkraczał teraz w fazę finałowych negocjacji dotyczących kupna siedmiu dalszych działek, z których dwie były niesłychanie zasobne w diamenty i znajdowały się w centrum Kimberley. Oprócz faktu, że obydwie działki obfitowały w wysokiej jakości diamenty, które wykopywano tu każdego tygodnia począwszy od dnia, w którym rozpoczęto na nich pracę, znajdowały się między terenami braci Blitz a terenami będącymi własnością francuskiej spółki, skupiającej większość działek po południowej stronie Wielkiej Dziury. Ich właściciel żądał 360 000 funtów i Barney robił, co tylko mógł, żeby przekonać go do obniżenia ceny. Barney był milionerem, zgoda, lecz tylko na papierze.
Kłopot w tym, iż wszyscy w mieście wiedzieli, że Barney posiada trzystupięćdziesięciokratowy diament i nawet w miejscowych sklepach galanteryjnych jego słudzy musieli płacić dwukrotnie więcej niż inni za towar zamawiany dla Vogel Vlei. Barney spostrzegł, że pieniędzy bardzo szybko ubywało, a właśnie teraz bardzo ich potrzebował. Miał teraz wpływ na produkcję, lecz bał się postawić na nogi całą kopalnię Kimberley, gdyż nagłe ożywienie pracy mogłoby spowodować ponowne zalanie rynku i obniżenie ceny diamentów. Kiedy publicznie pytano go o olbrzymi diament, odpowiadał, że to jedyny w swoim rodzaju wybryk natury i że szansę na znalezienie drugiego diamentu o podobnych rozmiarach są praktycznie równe zeru. Przez całe lato roku 1878 oraz 1879 Harold cierpiał na niewydolność serca, połykał tabletki i wytrwale sypiał ze swoją małą żabką. Za każdym razem, kiedy Barney wspominał o diamencie, jego twarz robiła się blada jak ściana.
Читать дальше