To było niewykonalne.
Nadal sprawdzał ściany, minął beczki, dochodząc aż do drzwi frontowych. Całość była najwyraźniej wykuta w skale wapiennej. Wąskie pęknięcie na wysokości dziesięciu stóp było jedyną opcją. Nigdzie nie było śladu innego otworu. Usiadł na podłodze, plecami opierając się o drzwi stodoły. Wyłączył latarkę, oswoił się z ciemnością i spróbował się skupić. I pomyślał o beczkach.
Zawrócił i położywszy latarkę na ziemi, ruszył jedną z ciężkich, pustych beczek z drewnianego stojaka i przeturlał ją pod pęknięcie.
Za mało.
Wciągnąwszy się na beczkę i stojąc na niej, nadal nie mógł dosięgnąć dolnego brzegu otworu. Brakowało mu jeszcze stopy, może więcej.
Zszedł z beczki, podniósł latarkę i ponownie poświecił do środka otworu, usiłując lepiej zorientować się, jak daleko biegł w głąb. Nadal widział raptem na kilka stóp. Przeniósł spojrzenie na dolną krawędź pęknięcia. Poszarpana, o ostrych brzegach, zdawała się być naturalnym ubytkiem w litej skale, ale wiedział, że jeśli spróbowałby podskoczyć i złapać się występu, a skała odłamałaby się pod jego ciężarem lub zwyczajnie skruszyła, mógłby skończyć, w najlepszym razie, mocno potłuczony. Może ze złamanymi kośćmi lub gorzej.
Ale nie miał innego wyjścia.
Za pomocą noktowizora ustawił latarkę na ziemi w taki sposób, że jej snop padał na pęknięcie. Wyciągając się ponownie na beczce, obejrzał dokładnie miejsce, gdzie musi chwycić, próbował wizualizować następne kroki – uderzenie o ścianę, wciągnąć się na tyle, by wsunąć do wewnątrz ramiona, pracując łokciami, wsunąć się do środka, podrzucić stopy w górę z nadzieją, że jest tam dla niego wystarczająco miejsca. I że pęknięcie nie kończyło się kolejną ścianą skały gdzieś w sercu wzniesienia.
Myślenie o tym w niczym mu nie pomoże.
Skoczył.
Całkowita ciemność.
Powinien był wziąć noktowizor. Albo latarkę, choć potrzebował, by oświetlała wlot. Trzeba było użyć pistoletu do oparcia latarki, a nie cennych gogli; bezużyteczna broń obijała się w kaburze o jego plecy.
Jedyne, co mógł zrobić, to czołgać się do przodu na brzuchu, cal po calu, macając przed sobą drogę na wypadek występów w wąskiej przestrzeni, która już dwukrotnie obniżyła się nad nim wystarczająco gwałtownie, by rozciąć mu skórę głowy; ciecz, która spływała po jego czole do niewidzących oczu, smakowała jak krew. Wiedział, że jego dłonie były poszarpane i również krwawiły.
Przejście przed nim zwęziło się jeszcze trochę. Gdy zaczynał, miejsca było wystarczająco dużo, aby mógł czołgać się, używając łokci i poruszać kolanami, jak nauczono go na obozie dla rekrutów. Teraz jednak, po niekończącej się wspinaczce, poczuł, że sklepienie i podłoże zaczynają się coraz bardziej zamykać – na jego klatce piersiowej, niemal ocierając się o jego plecy, broń zaczepiała się przy prawie każdym ruchu. Nie mógł się nawet odwrócić, nie był też pewien, czy byłby w stanie zawrócić, gdyby chciał. Wpychając się naprzód, ręce wyciągnięte, rozpaczliwie zapierając się stopami, niemalże zaklinował się w litej skale.
Jeśli przejście jeszcze się zwęzi, nie będzie miał miejsca, by ruszyć się w żadną stronę. Czołgał się już długie minuty, przemierzył co najmniej kilkaset stóp. Jeśli się tu zaklinuje, umrze, pogrzebany we wnętrzu góry.
Ręce miał całkowicie wyprostowane, ponownie sięgnął przed siebie, macając kamień na dole i na górze. Jego ramiona zaparły się po obu stronach skały – trzecie i najgorsze przewężenie.
Ale jeśli zdołałby się przepchnąć, wydawało się ono rozszerzać po drugiej stronie. We wszystkich kierunkach.
Jego zakrwawione palce chwyciły skałę, usiłując pociągnąć całe ciało, ale skała skruszyła się. Szukając punktu oparcia z tyłu, zaparł się stopami, z całej siły popchnął ramiona w przód, ale zyskał nie więcej niż cal. W końcu z nieludzkim krzykiem, jakiego nigdy dotąd nie słyszał, pchnął się z całej siły i przepchnął się przez przewężenie.
Gdzieś w górze poczuł pierwszy, lekki zapach świeżego powietrza. Pociągnął się w jego kierunku. Ciemność zdawała się zmieniać. Koncentrując się na tym, ponownie pociągnął się w przód i poczuł, jak zerodowana ziemia ugina się nieco pod nim. Ujrzał kropeczkę światła i zdał sobie sprawę, co to jest.
Gwiazda.
Hunt wytoczył się na bardzo stromy stok wzgórza rzadko porośnięty krzakami i szorstką, wiosenną trawą. Reszta zdawała się być pokryta śliskimi łupkami wapienia i suchym kurzem. Nad horyzontem wisiał jasny półksiężyc. Około stu stóp poniżej Hunt widział niebrukowaną drogę na styku bardziej stromego stoku i zadbanej winnicy. Bez wątpienia tę drogę wybrał Juhle, gdy się rozdzielili, a kilkaset stóp w górę przy stodole miał spotkać się z Chiurco.
Wytarł krew z twarzy w rękawy koszuli, a z dłoni w spodnie. Zaczął schodzić, nisko pochylony, używając osłony zarośli, gdy tylko mógł, tak na wszelki wypadek. Z tego, co wiedział i zakładał, pani Manion była uzbrojona i ewidentnie na tyle kompetentna jako strateg, iż niemal powiodło jej się wyeliminowanie go z dzisiejszej rozgrywki.
Z uwagi na telefony Amy na pewno zdawała sobie sprawę, że walczy z więcej niż jednym przeciwnikiem, i mogło jej się udać obezwładnienie jednego lub wszystkich jego ludzi. Nie można było teraz pozwolić sobie na lekkomyślność.
Zmusił się zatem do poruszania powoli i bardzo ostrożnie. Mimo tego, co pięć, sześć kroków wywoływał małe lawiny niezbitego kurzu i kamieni, które pokrywały stok. Dwukrotnie wyzwolił coś, co brzmiało jak lawina ziemi. Poruszając się następnie od krzaka do krzaka, by uniknąć kolejnych obsuwów, dotarł wreszcie do drogi, gdzie skręcił w lewo. Wyjął pistolet z kabury, odbezpieczył, po czym trzymając się nisko, zaczął po cichu, miał taką nadzieję, truchtać.
Do skrzyżowania, gdzie mieli się spotkać Juhle i Chiurco, nie było daleko – kilkaset metrów – i Hunt stał na środku drogi, skąd odchodził podjazd i prowadził do stodoły po jego lewej stronie. Sparaliżowany, stał wyprostowany u styku dróg, gdzie Juhle i Chiurco muszą go zauważyć, wstrzymał oddech i usiłował wsłuchać się w odgłosy nocy, ponad biciem swego serca. Gdzie oni są? Gdzie jest Tamara?
Machinalnie spojrzał na zegarek, choć nic mu to nie dało. Nie miał prawie żadnego pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd rozstał się z Juhle’em – może nawet godzina. Na pewno nie mniej niż czterdzieści pięć minut.
Ale ile by to nie było, jego ludzi nie było tam, gdzie mieli się spotkać czy też czekać na niego. Co oznaczało, że coś poszło źle. Albo Craig i Devin zrezygnowali z czekania i coś sami zaplanowali. Jeśli tak było, to sądząc z panującej ciszy, było już po wszystkim.
Odwrócił się w stronę stodoły i wpatrywał się w jej zarysowaną sylwetę. Przesuwając się w jedną, po czym w drugą stronę, próbował dostrzec coś przez stare belki z sekwoi. Były w ogóle miejsca, przez które mógłby cokolwiek zobaczyć? Czy mu się wydawało, czy też na wysypisku po drugiej stronie widział przyćmione światło?
Teraz, bez gogli, bez latarki, musiał polegać na księżycu, lecz gdy posuwał się w stronę stodoły, cień wzniesienia zalał drogę i Hunt ponownie znalazł się w ciemności. Ale tu, z powodu kontrastu, widział, że się nie pomylił. Ktoś używał światła, być może nad drzwiami stodoły z drugiej strony.
Poruszał się naprzód, powoli, cicho, w kierunku stodoły, przegroda po przegrodzie, pozwalając, by jego wzrok przyzwyczajał się do tej przestrzeni. Drzwi frontowe nie były całkiem zamknięte i przez szczelinę sączył się wąski promyk słabego światła.
Читать дальше