Ubierając się, obudził Connie.
– Hej – powiedział cicho.
– Hej. Czy dziś nie jest sobota?
– Tak. Przepraszam, że cię obudziłem, ale chciałem cię o coś zapytać.
Podniosła się i usiadła oparta o poduszki.
– Jedziesz do pracy?
– O to właśnie chciałem cię zapytać – odparł, siadając na brzegu łóżka. – Najnowsza teoria Wyatta na temat Palmera i Parisi – wygląda, że właśnie została częściowo potwierdzona. Cztery osoby zidentyfikowały dziecko czy brata Rosalier, kimkolwiek jest. Zdjęcie? W każdy inny dzień porozmawiałbym z dzwoniącymi, zobaczył, czy są pewni, wiarygodni. Potem załatwiłbym nakaz, gdybym zdołał wymyślić dla sędziego wystarczająco dobrą historię.
– Zawsze potrafisz.
Wzdrygnął się, słysząc komplement, położył dłoń na jej udzie.
– Ale chodzi o to. Wczoraj wieczorem, to był tylko pomysł Wyatta. Dziś, jeśli to są prawdziwi świadkowie, to jest szansa, że sprawy potoczą się szybko.
– A ty musisz panować nad sytuacją. Skinął.
– Przynajmniej muszę sprawdzić, czy podejrzana będzie chciała ze mną porozmawiać, nim obstawi się prawnikami.
– To znowu ona?
– O tak. Zdecydowanie ona – skinął. – Carol Manion. Connie niemal wybuchnęła śmiechem.
– Nie. Pytam serio.
– Ja nie żartuję – pogłaskał ją po nodze. – Próbowałem mówić sobie, by zwolnić, upewnić się, że działam zgodnie z wytycznymi. Jeśli to schrzanię…
– A niby jak miałbyś to zrobić? Schrzaniłeś coś kiedykolwiek?
– Nie. Ale nie mam się też za bardzo czym pochwalić.
– Ale teraz byś miał?
– Tak, myślę, że tak.
– No więc, gdzie jest problem? Zgarnij ją.
– Tak po prostu?
– To twoja praca, Dev. Grasz zgodnie z zasadami, dobrze. Nie oszukujesz. Ale zawsze wykonujesz zadanie do końca, prawda?
– Jak do tej pory. Miałem szczęście.
– Nie tylko szczęście, jesteś dobry. Dokładny. Przepisowy. Ale nie musisz być przepisowy powoli. To nie w twoim stylu.
Jakbyś był wolny, to w zeszłym roku skończyłbyś jako trup, a nie bohater – ale dostrzegła coś w jego twarzy. – Hej, spójrz na mnie. Ani się waż słuchać opinii jakichś podłych i wstrętnych ludzi, słyszysz? Wiesz, co zrobiłeś, co musiałeś zrobić. Nie zawahałeś się. Zachowałeś się dzielnie, mądrze i ocaliłeś tym wielu ludzi.
– I jednego straciłem.
– Nie. Shane nie ma związku z tym, co zrobiłeś. Było po nim, zanim którykolwiek z was zdołał się poruszyć. Przerabialiśmy to już, kotku.
– Wiem – zaległa cisza. – Ale ja mówię o Manionach, wiesz. Jeśli to ona i jeśli to znowu zrobi się sprawa polityczna i znowu będę miał kłopoty.
– Jeśli, jeśli, jeśli… nie mówimy tak. Pamiętasz? Jeśli kogoś zabiła, to ją zgarnij.
– Możliwe, że trzy osoby.
– I chcesz wiedzieć, czy moim zdaniem powinieneś pojechać do centrum?
– Chyba już wiem, co myślisz.
Uśmiechnęła się, pochylając się, żeby go pocałować.
– Bez dwóch zdań.
Mickey spał dobrze i nie obudził się przez całą noc. Wstał nieco później, niż się spodziewał, gdy znikały ostatnie kłęby porannej mgły. Wrzucił śpiwór do bagażnika i ponownie przejechał pół doliny aż do Saint Helena, gdzie restauracyjki w stylu country serwowały już śniadanie. Odświeżywszy się nieco w łazience, usiadł samotnie przy jednym z sześciu stolików – każdy przyozdobiony doskonałym storczykiem i wykrochmalonym białym obrusem. Zamówił prażoną kawę Peet’s French, omlet z ekologicznych jaj z rancza Kelly, z serem roblochon i szczypiorkiem, sałatkę ze startych ziemniaków odmiany Yukon Gold smażonych z cebulą, domowej roboty keczup z anchois i chilli oraz briożkę. Jego kelnerka, Julia, miała około dwudziestu ośmiu lat i gdy Mickey ją ujrzał, starał się sobie przypomnieć, czy słyszał gdzieś, że Julia Roberts zajęła się kelnerstwem, ale jakoś nie mógł.
Miła też była.
Po tym jak trzykrotnie dolewała mu kawy, odmówił czwartej, oparł się z zadowoleniem i poprosił o rachunek.
– Jesteś pewien? Nic więcej?
– Jest jeszcze coś, jeśli nie masz nic przeciwko.
– Jasne.
– Może mi powiesz, czemu mieszkam w mieście, a nie tu?
– Och, ja uwielbiam San Francisco.
– Ja też, ale tu bardziej mi się podoba.
– Wiem – wydawała się unosić w ulotnej aurze, całkiem niezaintersowana i nieświadoma upływu czasu. Nagle, lecz bez pośpiechu, rozejrzała się dokoła, chłonąc eleganckie pomieszczenie. – Tak, to miejsce jest naprawdę niezwykłe.
– Szczególnie dziś. Uśmiechnęła się przekornie.
– Nie mów, że jedziesz na aukcję.
– Dobrze. Nie powiem.
– Ale tak?
– Właściwie, niestety, nie.
– Tak, niestety, ale gdybyś jechał, to musiałabym cię na chwilę znienawidzić.
– A tak nie musisz. Codziennie tu pracujesz?
– To podryw?
– Może. Ale nie musi. Obraziłabyś się, gdyby to był podryw?
– Nie.
– No to niech będzie, że był.
– Słodki jesteś, ale mam chłopaka – uśmiechnęła się cudownie, mówiąc, że za chwilę przyniesie rachunek. Patrzył na nią ze straszliwą tęsknotą, jak obsługiwała inne stoliki, z taką samą sympatią i wydajnością jak jego. Może była robotem, prototypem żony Stepforda. Ale i tak…
Gdy wróciła, pochyliła się do niego i szepnęła, jakby byli starymi przyjaciółmi.
– Nie patrz – powiedziała z cichą ekscytacją – ale dziadkowie i chłopiec przy stoliku z przodu? Oni jadą na aukcję.
– Kto to?
– Manionowie. Mega, super nadziani. Piwnice Manionów? Mickey rzucił spojrzenie w ich stronę.
– Jedzą śniadanie w lokalu jak pospolici obywatele?
– Właściwie to często tu przychodzą.
– Myślisz, że zabierają dziecko na aukcję?
– Może nie. Ale jeśli tak, to raczej wątpię, żeby pozwolili mu obstawiać.
Manionowie zapłacili i właśnie się podnosili. Mickey zwalczył szok wywołany rachunkiem opiewającym na dwadzieścia osiem dolarów, zdecydował, że mógłby trochę się odkuć, robiąc coś dla Hunta. Zostawił dla Julii dwie dwudziestki – przynajmniej zostawi jej dobre wspomnienie. Nie był skąpy.
Wyszedł na ulicę, która nieco się ożywiła teraz, parę minut po dziewiątej, choć nigdzie nie było śladu Manionów.
Co, pomyślał, jest niemożliwe. Opuścili restaurację zaledwie trzydzieści czy czterdzieści sekund przed nim i widział, że poszli w prawą stronę. Jego zdaniem nie powinni dotrzeć nawet do najbliższego rogu. Musieli wejść do jednego z pobliskich sklepów, zaczął więc iść powoli, patrząc w szyby wystawowe. Zatrzymał się, a potem wszedł do środka przy czwartym z kolei, staroświeckim szyldzie fryzjera.
* * *
– Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć – Mickey siedział w swoim samochodzie w Saint Helena ze świeżo ostrzyżonymi włosami.
– Bo chcę wiedzieć – odparł Hunt.
Nie wyszedł z aresztu aż do trzeciej trzydzieści rano, Shiu i Poggio postanowili uprzykrzyć mu życie tylko dlatego, że było to takie cholernie zabawne. Chronili życie dobrych obywateli San Francisco, sprawdzając pozwolenie Hunta na noszenie ukrytej broni, upewniając się, czy jego licencja jest ważna, a następnie łaskawie informując go, że puszczą go z ostrzeżeniem za noszenie innej broni niż ta, na którą ma pozwolenie. Miał autentyczne wrażenie, iż Shiu czeka na „dziękuję”.
Teraz przynajmniej rozumiał, dlaczego Juhle go nienawidzi.
Nim odzyskał samochód i wrócił do domu, była niemal piąta rano i drzemał w ubraniu przez jakieś cztery godziny, aż obudził go Mickey.
Читать дальше