– Mój partner nie uważa, że to głupie. Myśli, że to się prawdopodobnie wydarzyło. Starałem się to przeanalizować, ale dostaję od tego potwornej migreny – Juhle potarł dłońmi twarz, po czym przycisnął jedną dłoń do czoła.
– Myślę, że co do jednego masz rację, Dev. Andrea jest w to jakoś zamieszana. Ale jako trzecia ofiara, nie podejrzana.
– No cóż – Juhle zmusił się do wstania – to twoja teoria. Ale, tak czy inaczej, znajdźmy ją.
Farrell dodzwonił się na komórkę Fairchilda i spotkał się z nim w klubie tenisowym Terrific, dużym zadaszonym kompleksie na brzegu Moscone Center. Kończył właśnie seta z kimś, kto na niedoświadczone oko Farrella wyglądał na zawodowca – ubrany jak zawodowiec, grający jak zawodowiec. Farrell stał za szybą z pleksiglasu, która biegła przez cały korytarz leżący z tyłu kortów, ściągnął na siebie uwagę producenta i po pięciu minutach, set – lub lekcja – dobiegł końca. W przepoconym białym stroju, z ręcznikiem udrapowanym na ramionach, Fairchild zatrzymał się przy stole, by wziąć butelkę wody, po czym usiadł naprzeciwko Wesa przy maleńkim, wysokim do pasa stoliku.
– Widzisz tego faceta? Andy’ego Bressona? – zaczął bez żadnego wstępu. – Zapomnij o gubernatorze. To prawdziwy terminator. Sześć – zero, sześć – zero. Czy powinienem raczej powiedzieć zero – sześć, zero – sześć.
– A co za różnica?
– Zależy, kto serwuje.
– Ale obaj serwowaliście.
– Tak, to się zmienia. Wnoszę, że nie grywasz – Fairchild otarł czoło, pociągnął dużego łyka z butelki. – No więc, – powiedział – Andrea. Nadal zaginiona, jak sądzę?
Farrell przyjrzał mu się uważnie. Fairchild nie zadał sobie nawet trudu, by udać zainteresowanie.
– Muszę przyznać, że nie wydajesz się za bardzo o nią martwić.
– To dlatego, że się nie martwię. Słyszałeś, że trochę się posprzeczaliśmy tamtego wieczora?
– Słyszałem, że to było więcej niż sprzeczka.
– Spoliczkowała mnie i tyle – odparł Fairchild kręcąc głową. – Była pijana i uważała, że ją wykorzystałem, gdy okazało się, że nie mogę jej pomóc dostać się do Nowego Jorku. Teraz pokazuje, że ona też może olewać mnie i moją pracę.
– To o to chodzi?
– Ja na to stawiam, w każdym razie. Wszędzie o niej pełno, skupia dużo uwagi. Może roznieść się na cały kraj, jeśli wystarczająco długo zostanie w ukryciu. A wtedy nie będę jej już potrzebny. Nie. Jest rozpuszczona i durna, oto, jaka jest.
– Więc nie widziałeś się z nią, odkąd cię spoliczkowała?
– Nie.
– A rozmawiałeś?
– Ona nie będzie ze mną rozmawiać. Poszła się wypłakać w rękaw Wyatta Hunta.
– Cóż, zabrał ją do domu, jeśli o to ci chodzi. A teraz próbuje ją znaleźć. Martwi się. Prawdę mówiąc, wszyscy się martwimy.
Fairchild zamierzał położyć spoconą dłoń na ramieniu Farrella, ale się powstrzymał.
– Wes, oszczędź sobie żalu. Zgaduję, że zadzwoniła już do matki, może do firmy, by powiedzieć im, że nic jej nie jest. A w międzyczasie patrzy na tę wrzawę medialną – wytarł rękę, osuszył ręcznikiem włosy. – Zaufaj mi, zrobiła sobie parę dni wolnego.
– Więc nie byliście razem w poniedziałek wieczorem?
– Poniedziałek. Chwila. Co mamy dziś?
– Czwartek.
– Więc pokłóciliśmy się we wtorek, zgadza się. Ale poniedziałek. Nie. Byliśmy umówieni, ale pojechała na trochę do pracy i zadzwoniła stamtąd, żeby odwołać.
– Powiedziała dlaczego? Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Coś musiało jej wypaść.
* * *
Farrell znał Richarda Tombo jeszcze z czasów, gdy był on świeżo wybijającym się zastępcą prokuratora okręgowego. Stali naprzeciw siebie w procesach toczących się w sądzie miejskim prawdopodobnie z dziesięć razy. Odkąd młodszy mężczyzna założył własną firmę, regularnie spotykali się w okolicach Pałacu Sprawiedliwości i w „U Lou Greka”. Zdawali się zamieszkiwać ten sam świat prawniczo-restauracyjny. Tombo miał kancelarię w staroświeckiej, pięknie odnowionej po wozowni o mosiężnych balustradach, w cieniu drapacza chmur Transamerica Pyramid. Siedział w swoim gabinecie, krawat rozwiązany, marynarka na wieszaku obok biurka. Blok na biurku pełen był zapisków. Trzy puste kubki po kawie stały na suszce. Przed nim leżał segregator wypełniony pismami procesowymi.
– Jak to, „co ja tu jeszcze robię”? – powiedział Tombo modulowanym głosem zawodowego lektora. – Wesley, przyjacielu, ja tu pracuję.
– Myślałem, że płacą ci królewskie sumy za stanie przed kamerą na tle Pałacu.
– A i owszem. Ale za tydzień, może dwa, to się skończy. A w międzyczasie – wskazał na rozłożone papiery – opuszczę moich klientów i oto nie mam stałego dochodu. A zatem nie, nawet częściowo nie zrezygnowałem. Wciąż wyrabiam sześćdziesiąt godzin.
Farrell pamiętał czasy, gdy sam dopiero co zaczynał w jednej z dużych korporacji. Cieszył się, że dużo mu płacili, jeśli cały czas pracował. Pod pojęciem cały czas, rozumie się każdą jedną minutę każdego dnia. Włączając weekendy i święta. Licząc dwa tysiące dwieście płatnych godzin rocznie, oznaczało to minimum dwanaście godzin dziennie. Teraz, patrząc na względnie młodego i wciąż tętniącego entuzjazmem, energicznego, charyzmatycznego Tombo, zastanawiał się, jak długo będzie w stanie to znieść.
– Jeśli to twój czas pracy – powiedział – to nie chciałbym cię zajmować.
– Nie martw się – odparł Tombo – jeśli chodzi o Andreę, to cokolwiek… – podniósł jeden z kubków i widząc, że jest pusty, odstawił go z westchnięciem. – A zatem nadal się nie odezwała.
Farrell pokiwał potakująco głową.
– Muszę ci powiedzieć Rich, że całkiem miło jest słyszeć twój niepokój. Właśnie rozmawiałem z Fairchildem, który uważa, że chodzi tu tylko o niego.
Tombo pomachał lekceważąco dłonią.
– Cały Spencer. Pracuje w telewizji. Uważa, że we wszystkim chodzi o niego.
– Ale ty tak nie myślisz?
– Nie. Absolutnie nie. Nie opuściłaby zaplanowanego programu, Wes. To nie w jej stylu.
– Też tak myślę. Wszyscy tak myślimy – Wyatt Hunt, Amy, ja. Hunt stara się przekonać policję do współpracy. Choć, gdy ostatnio z nimi rozmawialiśmy, to twierdzili, że Andrea ucieka.
– Przed czym?
– Przed nimi. Glinami – pauza. – Wygląda na to, że myślą, iż to ona mogła zabić sędziego i jego kochankę.
– Nie, serio?
– Serio. Więc mogłoby tu pomóc, jeśli, na przykład, przypomniałbyś sobie wszystko o poniedziałku, odkąd robiliście razem podsumowanie około piątej, zgadza się? Powiedz mi, że poszliście wszyscy na obiad i urządziliście sobie bal.
Tombo zastanawiał się prze chwilę, ponownie złapał za kubek, ale tym razem wstał.
– Nie – odparł, nalewając sobie kawy przy kredensie. – To był wtorek, nie? Jak byliśmy wszyscy „U Sama”? Jak się pokłóciła ze Spencerem?
– Tak, ale mówię o poniedziałku.
Tombo wyprostował kręgosłup, jak przeciągający się lew, aż coś w nim strzyknęło, po czym oparł się o blat w bardziej wygodnej pozycji.
– Dobra – zamknął oczy i napił się kawy z głośnym siorbnięciem. – Nie – powiedział w końcu. – Obiad z klientem. Pamiętam, bo pierwotnie Spencer miał dla nich dwojga inne plany.
– Tak mi powiedział. Pamiętasz, kto był tym klientem?
– Nie wiem, więc nie jest to kwestia pamięci. Ale nie sądzę, że wspominała o tym. Ale, Wes? Nie muszę ci mówić, co oznacza stara sztuczka pod tytułem „obiad z klientem”, prawda?
Читать дальше