Tego ranka Juhle siedział przy biurku. Jakby tego było mało, wciąż miał prawe ramię na temblaku po operacji artroskopowej – trzy małe otwory. Lekarz powiedział mu, że jest to krótka i prosta procedura, nieco więcej niż wizyta w gabinecie. Będzie miotać na treningach Małej Ligi, nim się obejrzy.
Nie.
Zupełnie jakby w ogóle chciał do tego wracać. Zacząć trzeba od tego, że Mała Liga była powodem, dla którego wywichnął to cholerne ramię, pozwalając, aby jego ukryty głęboko instynkt macho przekonał go do małego mano a mano z Dougiem Malinoffem – doskonałe nazwisko dla baseballisty – managerem Szerszeni, drużyny, w której grał syn Devina, Eric. Doug był porządnym facetem, naprawdę, mimo że może bardziej skorym do rywalizacji niż typowy zawodnik pierwszej ligi w czasie decydującego spotkania, namawiając asystenta trenera Devina do zabawy w „spalonego” dla uciechy dzieci. Żeby dać im smak tego, jak to jest naprawdę pragnąć zwycięstwa.
„Spalony” to prosta zabawa dla prostych dorosłych i dorastających chłopców: rzucasz piłką tak mocno, jak potrafisz, zaczynając z odległości, powiedzmy, sześćdziesięciu stóp. Używasz normalnych rękawic, dodatkowo wyściełane rękawice łapacza są niedozwolone, i przysuwasz się krok bliżej po każdej rundzie. Pierwszy, który się podda, przegrywa. Devin nie był bynajmniej byle jakim sportowcem, jako, że grał w baseball przez cały college. Wciąż miotał z cholerną siłą. Mimo to poddał się, uznając swoją porażkę po siedmiu rundach, gdy przeciwnik niemal przewrócił go ostatnim rzutem z trzydziestu pięciu stóp.
Malinoff był shortstoperem w średniej lidze, gdzie był prawdziwą gwiazdą. Był w stanie przebić rzuconą piłką ściankę ze sklejki.
Juhle chwycił ostatni rzut nie w palce rękawicy, ale w sam środek. Nigdy nikomu nie wspomniał, i nie zamierzał wyznać, że nie tylko zrujnował sobie, przez własną głupotę, ramię, tego zimnego i mglistego marcowego dnia, ale w dodatku pozwolił, by szybka piłka Malinoffa z pierwszej ligi złamała dwie kości w jego łapiącej dłoni.
Od tamtej pory Juhle miał problemy z pewnością siebie. Z trudem przychodziło mu przekonanie siebie, iż należy do najbardziej błyskotliwych inspektorów wydziału zabójstw na świecie, jeśli jednocześnie uważał się za patentowanego durnia przez przyjęcie wyzwania Malinoffa.
Był wtorek rano, 31 maja, kwadrans po dziewiątej. Czerwiec, oddalony o zaledwie jeden dzień, jest w San Francisco równoznaczny mgle, i dziś Juhle nie mógł dostrzec podwyższonej autostrady oddalonej o sześćdziesiąt jardów na lewo od okna. Czekając na przybycie partnera, siedział za biurkiem w zatłoczonym, ciasnym, lecz wielkim pokoju pozbawionym wewnętrznych ścian, który stanowił wydział zabójstw na czwartym piętrze Pałacu Sprawiedliwości San Francisco. Popijał trzeci kubek kawy tego ranka. Jego prawe ramię oraz nieopatrzona lewa dłoń – prędzej sczeźnie niż komuś powie – pulsowały pomimo sześciuset miligramów motriny, jakie zażywał co cztery godziny przez ostatnie dziesięć dni. Przewrócił stronę transkryptu zeznania świadka w jednej z prowadzonych przez niego spraw, sprawdzając jego zgodność z taśmą i nagle zdjął słuchawki, wstał i przeszedł obok wysokich do ramienia zielonoszarych, zniszczonych regałów na akta, które służyły za ścianki działowe, i stanął przed drzwiami gabinetu porucznika Marcela Laniera, który podniósł wzrok znad dokumentów.
– Co jest, Dev?
– Musimy coś zrobić z poziomem tych ludzi, których zatrudniają, Marcel.
Lanier, zaledwie pięćdziesiąt parę lat i już jakieś sto lat w wydziale, podrapał skórę dokoła ust.
– Już od lat powtarzam to jak zacięta katarynka. O kogo chodzi tym razem?
W odpowiedzi Juhle podał mu wydruk, który czytał.
– Sam zobacz – powiedział.
Po pięciu sekundach Lanier prychnął krótkim, bezgłośnym śmiechem, po czym przeczytał na głos:
– „Jaki jest pana związek z panną Dorset?” Juhle przytaknął.
– Dokładnie. Nie co dzień widzi się taki związek.
– Był jej parą do muru?
– Musi być, skoro stoi napisane czarno na białym.
– Jej para do muru.
– Ta, tyle, że nie powiedział para do muru, ale ‘paramour’ – Juhle oparł się o framugę. – I to jest dziesiąty taki błąd na stronie, Marcel, nie licząc sporych fragmentów, które zaznaczyła jako ‘nieczytelne’ w transkrypcie, ale nawet ja słyszę je doskonale na taśmie. Czy oni przechodzą test na inteligencję, nim zaczynamy im płacić? Oczywiście, i tak musiałbym poprawić transkrypt, ale teraz zajmie mi to dwa dni zamiast godziny. Szybciej byłoby pisać całe to cholerstwo od razu zamiast nagrywać.
Shiu pojawił się za Juhle’em w wolnej przestrzeni w drzwiach.
– Co zabierze dwa dni?
Lanier zignorował zarówno jego przyjście, jak i pytanie. Zadzwonił telefon:
– Wydział zabójstw, Lanier – zmarszczył brwi, nagle bardzo spoważniał, wyciągnął żółty notes i zaczął notować. – Dobra, mam. Jedziemy – spojrzał na obu inspektorów, po czym powiedział do słuchawki – Juhle i Shiu. – Kiedy się rozłączył, nie było znać żadnego śladu, że kiedykolwiek się śmiał lub myślał, że cokolwiek na świecie kiedykolwiek było śmieszne. – Któryś z was oddał już samochód?
Policjanci spojrzeli po sobie.
– Nie, proszę pana. Dzień w biurze – powiedział Juhle.
– Już nie. Idźcie na dół, weźcie radiowóz – powiedział – i na sygnale na Clay przy… – rzucił szybko okiem na notatki – Lyon. Pędem, chłopcy. Zawiadomię techników. Wszyscy mają tam być dziś obecni. Ktoś właśnie zabił sędziego federalnego.
Jeannette Palmer zadzwoniła na 911 dokładnie kwadrans przed dziewiątą. Wysokim i spanikowanym głosem powiedziała, że jej mąż nie żyje, że ktoś go zastrzelił. Ponieważ Pacific Heights jest zamożną okolicą, reakcja na zgłoszenie nagłego wypadku jest zazwyczaj natychmiastowa. W tym przypadku samochód patrolowy znajdował się kilka przecznic w dół Cow Hollow i dojechał na miejsce w ciągu dwóch minut.
Jeannette stała w drzwiach – ubrana, z załamanymi rękoma, zapłakana – czekając na policję, by poprowadzić ich do gabinetu sędziego, sporego pomieszczenia z lewej strony od frontu domu, o oknach wykuszowych i tysiącach książek. To właśnie tam Jeannette znalazła męża i młodą kobietę, której nigdy wcześniej nie widziała. Oboje leżeli na podłodze za jego biurkiem, dokąd później oficerowie skierowali techników medycznych z karetki, którzy spojrzeli krótko i nie ruszali ciał. Oba były zimne.
Juhle i Shiu, zgodnie z rozkazem, dojechali na miejsce w ciągu kwadransa radiowozem z włączonymi syrenami i światłami, aby oczyścić drogę. Mimo tego furgonetka Kanału 4 najwyraźniej podsłuchała wezwanie i była już zaparkowana na ulicy, zapowiedź stuprocentowego cyrku medialnego na pełną skalę. Gromadka ludzi – prawdopodobnie sąsiadów – stała przy furgonetce, opowiadając nieważne historie. Na szczęście na terenie były już trzy radiowozy, a umundurowani oficerowie odgradzali teren i zabraniali wstępu.
Juhle nie mieszkał od urodzenia w San Francisco, ale przeprowadził się tu z Półwyspu w czasie nauki w college’u na Stanowym San Francisco, i został. Zawsze kochał Clay Street, szczególnie ten jej odcinek. Latarnie w stylu staromodnych lamp gazowych. Eleganckie domy w kolorze piernika zbudowane były przyzwoity kawałek od chodnika, zazwyczaj z niskim murkiem albo dyskretnym ogrodzeniem znaczącym granice nieruchomości. I jeszcze architektura krajobrazowa, jakby każdy dom wychodził na swój własny mały, prywatny park – nie większy niż przeciętny trawnik na przedmieściu – stanowiąc dowód całkiem odmiennego smaku, życia miejskiego, dobrego wychowania.
Читать дальше