Pchnąłem go ponownie końcem kości i niemal podskoczył, wywracając oczy jak epileptyk.
– Nie wiem, kim pan jest, ale nie może pan nic zrobić, aby powstrzymać strigoi . Są wszędzie i każdej nocy będzie ich więcej.
– Naprawdę? Tak się tylko panu wydaje. Ścigają je zabójcy potworów, wnukowie Zmiennej Kobiety, i wkrótce wytropią wszystkie co do jednego i upieką. Nawet jeśli któremuś z nich uda się przeżyć, pozostać żywym umarłym czy jak to tam nazwać, co pańskim zdaniem zrobi Misquamacus, kiedy niemal wszyscy jego sojusznicy zostaną zlikwidowani?
– Zawarliśmy pakt. Mamy umowę. Indianie za dnia, strigoi w nocy.
– Może i ukrywa pan w sobie ducha Misquamacusa, ale nie wie pan, kto to jest. Naprawdę sądzi pan, że pozwoli przez całą noc szaleć po swojej cennej prerii zgrai białych wysysaczy krwi? On wykorzystuje pana, przyjacielu. Używa pana, aby dokonać zemsty, a kiedy już się zemści, pan i pańskie wampiry pójdziecie do trumien, gdzie wasze miejsce.
– Milcz! – wrzasnął Razvan Dragomir. Jego twarz zaczęła się gwałtownie zmieniać, przybierając rysy Misquamacusa. Próbował złapać kość, ale odsunąłem ją na bok, po czym znów go nią kilka razy dźgnąłem. Za każdym razem dostawał lekkich drgawek. – Strigoi ! – ryknął. – Potrzebuję was! Strigoi , weźcie tego człowieka! Jego krew jest wasza!
Cofnąłem się o krok. Woda już niemal całkiem spłynęła, pozostało jeszcze może jakieś parę centymetrów. Kiedy się cofałem, z lustra wody wysunęła się ręka i złapała mnie za kostkę. Po chwili wysunęła się druga – z kuchennym nożem, który wbił się w mój but i bok stopy. Nawet nie umiem opisać, jak cholernie zabolało.
– Spadajcie! – krzyknąłem i zacząłem walić w atakujące mnie dłonie kością, nie zniknęły jednak, a obok nich zaczęły pojawiać się następne i następne. Po chwili ze trzydzieści dłoni trzymało mnie za nogi. Pękała na nich skóra i leciał z nich dym, ale mimo że paliło je słoneczne światło, wciągały mnie w dół. Nagle przypomniałem sobie, że przecież jestem półstrigoi , więc mogę przenikać przez powierzchnię zwierciadlanych odbić. Waliłem w dłonie kością, ale nie puszczały. Choć woda miała zaledwie kilka centymetrów głębokości, wkrótce byłem zanurzony w niej po pas.
– Jenico! – darłem się, ale kiedy spojrzałem tam, gdzie jeszcze niedawno stała, zobaczyłem, że ucieka. – Jenico!
Misquamacus podszedł bliżej.
– Zamierzam pozwolić tym krwiopijcom zabrać cię, dokądkolwiek zechcą, zarżnąć jak bizona i opróżnić twoje żyły z krwi – powiedział. – Wtedy nakarmię twoim trupem kruki.
Rzucałem się wściekle, ale rąk było zbyt wiele i były jak dla mnie zbyt silne. Po kolejnej minucie wciągnęły mnie w wodę do piersi i nie mogłem nawet swobodnie poruszać ręką, aby je uderzać kością. Wokół migotały noże, które dźgały mnie w pośladki, uda i plecy. Wyłem z bólu, a Misquamacus patrzył na mnie bez słowa.
– Jenico! – zawyłem, zniknęła jednak. Strigoi zaczynały już łapać mnie za kołnierz koszuli.
– Pokonałeś mnie wiele razy, przyjacielu, ale nie pokonasz swojego przeznaczenia – oświadczył Misquamacus. – A twoim przeznaczeniem jest zginąć tutaj, pod tym skrawkiem nieba.
W tym momencie uświadomiłem sobie, dlaczego Jenica zniknęła. Musiała pobiec do ciała Susan Fireman, wzięła jej nóż i stała teraz za Misquamacusem, więc zobaczyłem ją dopiero wtedy, gdy jej ręka wysunęła się zza niego i nóż przejechał po jego gardle. Ot tak po prostu – jedno cięcie, z lewej na prawą. Potem Jenica się cofnęła. Miała przerażoną minę, jak rysunkowa postać z książki dla przedszkolaków.
Misquamacus jeszcze się we mnie wpatrywał, ale wyraz jego twarzy całkowicie się zmienił. Nie triumfował już. Uniósł rękę do szyi, a gdy krew zaczęła sikać mu na koszulę, jego twarz znów przybrała rysy Razvana Dragomira. Kiedy opadał na ziemię, nie był mściwym indiańskim czarownikiem, ale rumuńskim uczonym, ojcem Jenicy, zalanym krwią.
Równocześnie strigoi zaczęły mnie puszczać. Kiedy reszta wody spłynęła, zniknęły, jakby wessało je bagno. Klęczałem w błocie, miałem przesączone krwią spodnie, byłem cały mokry, kaszlałem i kląłem.
Razvan Dragomir leżał pośrodku mokrego zielska, z rany na jego gardle tryskała krew, a oczy zachodziły mgłą.
Po chwili zaczęła się z niego unosić szklista, płynna postać, migocząca w słońcu, ogromna i tak zimna, że na zielsku zaczął się tworzyć lód, a powietrze, które wydychałem, zaczęło się skraplać. Misquamacus był niemal niewidoczny, ponieważ jego duch nie posiadał ektoplazmy.
Uniosłem świętą kość Dachilina.
– Całą mocą nadaną mi przez wolną Amerykę, w imieniu zwykłego humanitaryzmu, ku pamięci Śpiewającej Skały, w imieniu Zmiennej Kobiety i duchów przebaczenia nakazuję ci: wynoś się stąd!
Po chwili ujrzałem coś, co sprawiło, że do dziś mam nocne koszmary. Kiedy płynna postać Misquamacus rosła, przed moimi oczami przewijał się żywy kalejdoskop cierpienia i straszliwych okrucieństw. Widziałem demony i bogów. Widziałem zbierające się stada kruków, tak wielkie, że przesłaniały całe niebo, i padające na ziemię stada bizonów. Oglądałem olbrzymią rzekę krzyczących ludzi, zabierającą nas w dal.
Wciąż machałem świętą kością, jakbym szedł do bitwy. Nagle rozległ się ssący odgłos, jakby ktoś wyciągał z powietrza cały tlen. Na ułamek sekundy wszystko się skurczyło, a potem usłyszałem potężny grzmot. Ogromna siła rzuciła mną do tyłu i uderzyłem o betonowe obramowanie stawu, obijając sobie ramię. Zaskoczony, rozejrzałem się. Misquamacus zniknął, a powietrze z wizgiem wypełniało puste miejsce.
Wstałem niepewnie i pokuśtykałem w górę trawnika. Jenica siedziała na ziemi z pochyloną nisko głową, cały czas trzymając w dłoni zakrwawiony nóż, którym podcięła gardło swemu ojcu. Kiedy stanąłem obok, spojrzała na mnie.
– Jesteś ranny. Krwawisz.
Słońce stało już wysoko nad drzewami, a szczątki ostatnich strigoi dopalały się na trawie. Ptaki znów zaczęły śpiewać, na dalekich polach pojawiły się krowy.
Pomogłem Jenicy wstać i nie odzywając się, poszliśmy w kierunku hotelu. Kiedy wchodziliśmy po schodach, przystanąłem, odwróciłem się i popatrzyłem na niebo.
– Co się stało? – spytała Jenica.
– Nie wiem. Chyba chciałem zobaczyć Boga.
***
*moron to w slangu „dureń”
*netsuke – mały przedmiot (z otworami) z drewna, kości słoniowej lub metalu, używany jako przetyczka do umocowania woreczka lub sakiewki do szarfy kimona
*CDC – Centers for Disease Control and Prevention (Ośrodki Zwalczania Chorób Zakaźnych) – składająca się. z dwunastu ośrodków i biur agencja Ministerstwa Zdrowia USA, której zadaniem jest poprawa stanu zdrowia i jakości życia poprzez zapobieganie chorobom i ich zwalczanie
*amerykańska feministka
*Jesteś taki próżny, przebój Carly Simon