Wieczorem tego dnia zjadłem porządną kolację, pooglądałem trochę telewizję i poszedłem wcześnie spać. W nocy bardzo często się budzę, schodzę do pokoju telewizyjnego i oglądam stare filmy na American Movie Channel, ale tym razem mi się to nie przytrafiło; tym razem spałem jak zabity i nie przyśnił mi się żaden ze snów, które prześladowały mnie, odkąd zaczęła się moja przygoda z literaturą. Cała ta pisanina musiała mnie wyczerpać; niestety, nie jestem już taki młody.
Kiedy się obudziłem, słoneczna plama, która o szóstej znajduje się na ogół pośrodku podłogi, przesunęła się aż do stóp łóżka. Zerwałem się czym prędzej na nogi, tak zdenerwowany, że prawie nie poczułem ukłuć artretycznego bólu w biodrach, kolanach i kostkach. Ubrałem się pośpiesznie i ruszyłem szybko korytarzem do okna, z którego widać parking pracowników. Miałem nadzieję, że miejsce, gdzie Brad Dolan parkuje swojego starego chevroleta, będzie nadal puste. Czasami spóźniał się nawet pół godziny.
Tym razem nie miałem jednak szczęścia. Samochód stał tam, połyskując rdzawo w promieniach słońca. Pan Brad Dolan miał ostatnio powód, żeby przyjeżdżać punktualnie, nieprawdaż? Stary Paulie Edgecombe wypuszcza się gdzieś wczesnym rankiem, stary Paulie Edgecombe coś knuje i on, Brad Dolan, ma zamiar odkryć, co to takiego. “Co tam robisz, Paulie? Powiedz mi”. Najprawdopodobniej już mnie wypatrywał. Najmądrzej byłoby nie ruszać się z domu… ale nie mogłem tego zrobić.
– Paul?
Odwróciłem się tak szybko, że o mało nie upadłem. Okazało się, że to moja przyjaciółka, Elaine Connelly. Widząc, iż się chwieję, wyciągnęła ręce, żeby mnie złapać. Na szczęście dla niej odzyskałem równowagę; Elaine cierpi na potworny artretyzm i gdybym się o nią oparł, złamałaby się pewnie jak suchy patyk. Porywy serca nie kończą się, gdy człowiek przekracza granicę tego dziwnego kraju, który leży za osiemdziesiątką, można jednak śmiało zapomnieć o wszystkich numerach z Przeminęło z wiatrem .
– Przepraszam – powiedziała. – Nie chciałam cię przestraszyć.
– Nic się nie stało – stwierdziłem, posyłając jej słaby uśmiech. – To lepsza pobudka, niż gdybyś wylała mi na głowę szklankę zimnej wody. Powinienem cię wynająć, żebyś robiła to codziennie.
– Wypatrywałeś jego samochodu, prawda? Samochodu Dolana?
Nie było sensu jej oszukiwać. Kiwnąłem głową.
– Szkoda, że nie mogę się upewnić, czy jest w zachodnim skrzydle – powiedziałem. – Miałbym ochotę wymknąć się na chwilę, ale nie chcę, żeby mnie zobaczył.
Na jej wargach pojawił się uśmiech – wspomnienie figlarnego uśmiechu, który musiała mieć jako młoda dziewczyna.
– Wścibski z niego sukinsyn, prawda?
– Tak.
– I nie ma go wcale w zachodnim skrzydle. Byłam już na śniadaniu, mój ty śpiochu, i mogę ci powiedzieć, gdzie jest, bo tam specjalnie zajrzałam. Siedzi w kuchni.
Spojrzałem na nią przygnębiony. Wiedziałem, że Dolan jest wścibski, ale nie sądziłem, że aż tak.
– Nie możesz odłożyć na później porannego spaceru? – zapytała Elaine.
Przez chwilę się nad tym zastanawiałem.
– Chyba mógłbym, ale…
– Ale nie powinieneś?
– Tak. Nie powinienem.
Teraz, pomyślałem, zapyta, dokąd chodzę i co tak cholernie ważnego mam do załatwienia w tym lesie.
A jednak nie zapytała. Zamiast tego posłała mi ponownie ten swój figlarny uśmieszek. Wyglądał dziwnie i absolutnie bosko na jej trochę zbyt wąskiej, ściągniętej bólem twarzy.
– Znasz pana Howlanda?
– Jasne – odparłem, chociaż nie spotykałem się z nim zbyt często; mieszkał w zachodnim skrzydle, co w Georgia Pines można było porównać do sąsiedniego kraju. – Dlaczego pytasz?
– Wiesz, czym się wyróżnia?
Potrząsnąłem głową.
– Pan Howland – kontynuowała Elaine, uśmiechając się jeszcze szerzej – jest jednym z pięciu pensjonariuszy Georgia Pines, którym wolno palić. Dlatego że przebywał tutaj, zanim zmieniły się przepisy.
Przywilej dziadka, pomyślałem. Jakie miejsce nadawało się lepiej do jego honorowania aniżeli dom starców?
Elaine sięgnęła do kieszeni swojej sukni w niebiesko-białe pasy i wyjęła stamtąd dwa przedmioty: papierosa i pudełko zapałek.
– Kaprawe oczko, przygłuche uszko – zaśpiewała wesoło. – Mała Ellie zlała się w łóżko.
– Elaine, co ty chcesz…
– Odprowadź staruszkę na parter – rozkazała, chowając papierosa i zapałki z powrotem do kieszeni i biorąc mnie pod ramię swymi guzowatymi palcami. Kiedy schodziliśmy na dół, stąpając ze szklaną ostrożnością antyków, jakimi się staliśmy, doszedłem do wniosku, że nie będę się jej sprzeciwiał. Była stara i krucha, lecz na pewno nie brakowało jej rozumu.
– Poczekaj tutaj – oznajmiła, gdy zeszliśmy po schodach. – Pójdę teraz do skrzydła zachodniego, do tej toalety w korytarzu. Wiesz której?
– Tak – odparłem. – Tej obok łaźni. Ale po co?
– Nie paliłam papierosów od piętnastu lat – powiedziała – ale dzisiaj mam wielką ochotę zakurzyć. Nie wiem, ile razy można się zaciągnąć, zanim włączy się detektor dymu, i mam zamiar to sprawdzić.
Spojrzałem na nią z podziwem, myśląc o tym, jak bardzo przypomina mi moją żonę: Janice mogła zrobić dokładnie coś podobnego. W oczach Elaine ponownie zamigotały te figlarne ogniki. Objąłem dłonią jej śliczną długą szyję, przysunąłem jej twarz do mojej i lekko pocałowałem.
– Kocham cię, Ellie – wyznałem.
– Rety, po co takie wielkie słowa – żachnęła się, ale widziałem, że jest zadowolona.
– A co będzie z Chuckiem Howlandem? – zapytałem. – Czy nie wpadnie przez nas w tarapaty?
– Nie, ponieważ siedzi teraz w pokoju telewizyjnym i ogląda razem z dwudziestoma innymi staruszkami Good Morning America . A ja dam nogę, kiedy tylko detektor uruchomi alarm w zachodnim skrzydle.
– Nie wywróć się i nie zrób sobie jakiejś krzywdy, kobieto. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybyś…
– Och, przestań marudzić – przerwała mi i tym razem to ona mnie pocałowała.
Miłość pośród ruin. Niektórym z was wyda się to może śmieszne, innym groteskowe, ale powiem wam jedno, przyjaciele: nawet dziwna miłość jest lepsza od braku miłości.
Popatrzyłem, jak powoli odchodzi, stawiając sztywno kroki (laski używa jedynie w deszczowe dni i tylko, kiedy ból jest okropny; to jedna z jej słabostek), a potem zacząłem czekać. Minęło pięć minut, potem dziesięć i myślałem już, że straciła odwagę albo odkryła, że bateria w detektorze jest wyczerpana, kiedy w zachodnim skrzydle zawył głośno alarm przeciwpożarowy.
Ruszyłem w stronę kuchni, lecz nie pędziłem wcale na łeb, na szyję – nie było powodu się śpieszyć, dopóki nie miałem pewności, że nie spotkam na swojej drodze Dolana. Gromadka staruszków ubranych w większości w szlafroki wybiegła z pokoju telewizyjnego (nazywają go tutaj Centrum Rekreacji i to dopiero jest czysta groteska), żeby zobaczyć, co się dzieje. Z radością dostrzegłem wśród nich Chucka Howlanda.
– Edgecombe! – wychrypiał Kent Avery, trzymając się jedną ręką swojego balkonika, a drugą obsesyjnie drapiąc się w kroczu. – To prawdziwy alarm czy kolejna fałszywka? Jak myślisz?
– Trudno zgadnąć – odparłem.
W tej samej chwili minęli nas biegnący truchtem trzej pielęgniarze. Pędzili do skrzydła zachodniego, wołając do ludzi tłoczących się przy drzwiach pokoju telewizyjnego, żeby wyszli na dwór i poczekali na odwołanie alarmu. Ostatnim z trójki był Brad Dolan. Przebiegając, nawet na mnie nie spojrzał, co bezgranicznie mnie ucieszyło. Idąc do kuchni pomyślałem, że drużyna składająca się z Elaine Connelly i Paula Edgecombe’a dałaby sobie prawdopodobnie radę z dwunastoma Bradami Dolanami, gdyby nawet dorzucono im do pomocy sześciu Percych Wetmore’ów.
Читать дальше