Potrząsnąłem głową.
– Nie ma mowy.
– Z powodu dyrektora Mooresa?
– Zgadza się. To zatwardziały sceptyk. Przy nim niewierny Tomasz wygląda jak Joanna d’Arc. Pojawiając się w jego domu, zaskoczymy go i może pozwoli Coffeyowi przynajmniej spróbować. W innym wypadku…
– Jakiego zamierzałeś użyć pojazdu? – przerwał mi Brutal.
– Z początku pomyślałem o karetce – odparłem – ale nie udałoby nam się chyba wyjechać nią niepostrzeżenie z więzienia, a poza tym w promieniu dwudziestu mil wszyscy wiedzą, jak wygląda. Pojedziemy chyba moim fordem.
– Zastanów się – powiedział Dean, zakładając z powrotem okulary. – Nie zdołałbyś zapakować Johna Coffeya do swojego samochodu, gdybyś nawet rozebrał go do naga, wysmarował smalcem i użył łyżki do butów. Od tak dawna mu się przyglądasz, że zapomniałeś, jaki jest duży.
Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Od rana prawie całą moją uwagę zaprząta! problem Percy’ego… oraz trochę mniej palący, lecz również poważny problem Dzikiego Billa Whartona. Teraz zdałem sobie sprawę, że transport nie będzie taki łatwy, jak się spodziewałem.
Harry Terwilliger podniósł z tacy to, co zostało z jego drugiego sandwicza, przyjrzał mu się i odłożył z powrotem.
– Jeśli zdecydujemy się rzeczywiście na to wariactwo – oświadczył – możemy pojechać moją półciężarówką. Posadzimy go z tyłu. O tej porze nie powinniśmy nikogo spotkać po drodze. Mówimy o środku nocy, prawda?
– Tak – odparłem.
– Zapominacie o jednym, panowie – odezwał się Dean. – Wiem, że od przyjazdu na blok Coffey jest bardzo spokojny i przeważnie leży na pryczy i leje łzy z oczu, ale to morderca. Poza tym to wielki facet. Jeśli zechce uciec z półciężarówki Harry’ego, możemy go tylko zastrzelić. A kogoś takiego niełatwo ubić nawet z czterdziestkipiątki. Co będzie, jeśli nie położymy go trupem? I co będzie, jeżeli zabije kogoś jeszcze? Nie chciałbym stracić roboty i nie chciałbym za nic wylądować w kryminale; mam żonę i dzieciaki, których byt zależy ode mnie… lecz chyba jeszcze bardziej nie chciałbym mieć na sumieniu kolejnej małej dziewczynki.
– To się nie zdarzy – powiedziałem.
– Jak, na litość boską, możesz tego być taki pewien?
Milczałem. Nie wiedziałem, od czego zacząć. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że do tego dojdzie, ale nie miałem pojęcia, jak powiedzieć im to, o czym wiedziałem. Pomógł mi Brutal.
– Nie wierzysz, że on to zrobił, prawda, Paul? – zapytał podejrzliwie. – Uważasz, że ten wielki głupol jest niewinny.
– Jestem tego pewien – odparłem.
– Jak to?
– Świadczą o tym dwie rzeczy – oznajmiłem. – Jedną z nich jest mój but. – Pochyliłem się nad stołem i zacząłem opowiadać.
Część piąta
NOCNA WYPRAWA
Pan H. G. Wells napisał kiedyś opowiadanie o człowieku, który wynalazł wehikuł czasu. Zdałem sobie sprawę, że pisząc te wspomnienia, stworzyłem własną maszynę do przenoszenia się w czasie. W przeciwieństwie do tej Wellsa, moja potrafi tylko podróżować w przeszłość – konkretnie do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego, gdy byłem naczelnym klawiszem bloku E w zakładzie karnym Cold Mountain – jest jednak niesamowicie skuteczna. Przypomina mi starego forda, którym wówczas jeździłem: zawsze miałem pewność, że zaskoczy, nie wiedziałem tylko, czy wystarczy przekręcić kluczyk w stacyjce, czy trzeba będzie kręcić korbą, aż odpadnie mi ramię.
Odkąd zacząłem spisywać historię Johna Coffeya, wystarczał na ogół kluczyk, wczoraj jednak musiałem zakręcić solidnie korbą. Chyba dlatego, że doszedłem do egzekucji Delacroix, a jakaś część mojego umysłu nie chciała do tego wracać. To była zła śmierć, straszna śmierć i winę za to ponosił Percy Wetmore. Ten facet uwielbiał się bez przerwy czesać i nie potrafił znieść, gdy ktoś się z niego śmiał – nawet jeśli tym kimś był łysawy mały Francuz, który miał nie doczekać Bożego Narodzenia.
Jak przy każdej brudnej robocie, najtrudniej jest zacząć. Dla silnika nie ma znaczenia, czy używa się kluczyka, czy korby; kiedy już zapali, pracuje na ogół bez problemu. Tak też działo się wczoraj. Z początku słowa płynęły krótkimi frazami, potem pełnymi zdaniami, w końcu nieprzerwanym strumieniem. Odkryłem, że pisanie to szczególny i raczej przerażający sposób wspominania – odznacza się podobną totalnością co gwałt. Być może odnoszę takie wrażenie tylko dlatego, że dożyłem bardzo sędziwego wieku (czasami wydaje mi się, że stało się to jakby za moimi plecami), ale moim zdaniem jest inaczej. Ołówek i pamięć tworzą wspólnie rodzaj praktycznej magii, a magia jest niebezpieczna. Jako ktoś, kto znał Johna Coffeya i oglądał na własne oczy, co potrafił robić z myszami i ludźmi, mam chyba prawo tak sądzić.
Magia jest niebezpieczna.
Tak czy inaczej, pisałem wczoraj przez cały dzień. Słowa płynęły ze mnie nieprzerwanym potokiem i miejsce werandy tego rozreklamowanego domu starców zajęła szopa u końca Zielonej Mili – gdzie tak wiele moich trudnych dzieci ćwiczyło ostatnie przysiady – a potem biegnący pod szosą tunel. To tam właśnie, nad dymiącym trupem Eduarda Delacroix, Dean, Harry, Brutal i ja wzięliśmy w obroty Percy’ego Wetmore’a i kazaliśmy mu ponowić przyrzeczenie, że przeniesie się do stanowego szpitala psychiatrycznego Briar Ridge.
Na werandzie stoją zawsze świeże kwiaty, ale wczoraj w południe czułem wyłącznie niezdrowy odór ugotowanego ludzkiego mięsa. Warkot kosiarki strzyżącej trawę odpłynął w dal i zastąpił go szmer wody, która kapała ze sklepienia tunelu. Wyruszyłem w podróż. Wracałem do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego, jeśli nie ciałem, to przynajmniej umysłem i duszą.
Nie zrobiłem sobie przerwy na lunch i kiedy koło czwartej odłożyłem w końcu ołówek, bolała mnie dłoń. Wyszedłem na korytarz i ruszyłem wolnym krokiem do okna, z którego widać parking pracowników. Brad Dolan, pielęgniarz przypominający mi Percy’ego, bardzo zaciekawiony tym, dokąd chodzę i co robię podczas moich spacerów, jeździ starym chevroletem z nalepionym na zderzaku napisem: WIDZIAŁEM BOGA. NAZYWA SIĘ NEWT. Chevroleta nie było; Brad skończył dyżur i odjechał pewnie do jakiejś zapluskwionej nory, którą nazywa swoim domem. Wyobraziłem sobie przyczepę Airstream z przylepioną do ściany rozkładówką Hustlera i stojącymi w kącie puszkami piwa Dixie.
Zajrzałem do kuchni, gdzie przygotowywano już kolację.
– Co pan ma w tej torbie, panie Edgecombe? – zapytał mnie Norton.
– Pustą butelkę – odparłem. – Odkryłem w lesie Fontannę Młodości. Wypuszczam się tam codziennie po południu, nabieram wody i piję ją przed pójściem spać. Świetna rzecz, mówię wam.
– Może ta woda pomaga panu zachować młodość – stwierdził George, inny kucharz – ale na pewno nie dodaje urody.
Roześmieliśmy się wszyscy z jego dowcipu i wyszedłem na dwór, zdając sobie sprawę, że choć na parkingu nie ma samochodu Dolana, wciąż się za nim rozglądam. Wściekły, że pozwoliłem mu tak zajść sobie za skórę, przeciąłem tor do gry w krokieta. Znajduje się za nim niewielkie zielone pole, które zawsze wygląda o wiele ładniej w broszurkach reklamujących Georgia Pines, a jeszcze dalej ścieżka, wijąca się przez niewielki lasek położony na wschód od domu starców. Stoi przy niej kilka starych szałasów, które dzisiaj już do niczego nie służą. Dotarłszy do drugiego, tuż przy wysokim murze, oddzielającym tereny Georgia Pines od Georgia Highway 47, wszedłem do środka i spędziłem tam kilka chwil.
Читать дальше