Plaża była pusta na parę mil w obu kierunkach. Niemożliwe więc było, by ktokolwiek mógł docenić jego głupotę i wezwać pomoc, informując władze. Spadzistym klifom rozciągającym się poza granicami plaży nawet nie poświęcił uwagi: szansa na to, by ktoś zabawiał się wspinaczką w środku tygodnia równała się zeru. Dopiero teraz zadał sobie pytanie, czysto zresztą retoryczne: po co zrobił coś aż tak głupiego? Stwierdził, że po raz kolejny podjął wyzwanie, nie licząc się zbytnio z konsekwencjami, a gdy je już podjął, to nie potrafił zrezygnować. W konsekwencji znajdował się w mocy morza, które nie zamierzało dać mu szansy ucieczki.
Przez chwilę rozważał szansę płynięcia wprost do brzegu, ale tylko przez chwilę. Mark Spitz mógłby tego dokonać, ale Mark ćwiczył pół życia, zanim zdobył olimpijskie złoto i nie wypalał przy tym paczki papierosów dziennie ani nie kończył dnia kilkoma podwójnymi Cutty Sark z lodem. Jedyne co dawało nadzieję, to przechytrzenie starej matki natury w jej własnej grze. Otaczające go fale były znacznie niższe, a prąd znacznie słabszy. Uśmiechnął się lekko – prądy i przeciwprądy były jego starymi znajomymi, podobnie jak każdego, kto parę lat zajmował się surfingiem. Znał ich zasady i sztuczki. Pływak mógł zostać zniesiony na pełne morze mimo rozpaczliwych wysiłków, by temu zapobiec, a tymczasem bawiące się kilkadziesiąt jardów dalej dzieci nawet nie czuły najmniejszego muśnięcia prądu.
Prądy takie jak ten powstawały, gdy fala przypływająca powracała do oceanu przez wąskie kanały w podwodnych piaskach spowodowane najczęściej przez sztormy. W zależności od rozkładu tych kanałów oraz siły fali prąd osiągał rozmaite szybkości. Ten Dirk oceniał na co najmniej cztery mile na godzinę, co dla niezłego pływaka, którym zresztą był, i tak stanowiło niemałą trudność. Obserwując systematyczny spadek szybkości, z którą prąd ciągnął go ze sobą, Pitt doszedł do wniosku, że musiał znaleźć się na jego skraju. Wystarczyło teraz trochę wzmożonego wysiłku, by poruszając się równolegle do brzegu, wyrwać się z jego uścisku, po czym wylądować w innym miejscu niż to, z którego wypłynął.
Bardziej niż prądu obawiał się rekinów. Tak daleko od brzegu, wśród wysokich fal ryby te nie zawsze oznajmiały swą obecność płetwą tnącą powierzchnię, zawsze natomiast polowały. Bez maski do nurkowania nie mógł nawet dostrzec, czy nie grozi mu podwodny atak. Jedyną nadzieję pokładał w tym, że zdoła dotrzeć do obszaru załamywania się fal bez spotkania z żarłocznymi bestiami. Na płytszych i bardziej wzburzonych wodach był w miarę bezpieczny – turbulencje, które tam istnieją, powodują unoszenie się sporej ilości piasku, a to z kolei utrudnia rekinom oddychanie. Jedynie najgłodniejsze z nich zapuszczają się w tak niegościnne okolice.
Teraz nie było sensu oszczędzać sił. Ruszył, potężnymi zagarnięciami młócąc wodę, zupełnie jakby wszystkie rekiny Pacyfiku płynęły tuż za nim. Minął prawie kwadrans, zanim poczuł pierwsze, słabiutkie jeszcze pchnięcie fali w stronę brzegu. Po kilku minutach silna fala uniosła cylinder i jego wystarczająco silnie, by zdołał osiągnąć brzeg. Ledwie dotknął kolanami piasku, szybko pozbierał się i zataczając się niczym pijany, wyszedł z wody, ciągnąc za sobą cylinder. Opadł na piasek dwadzieścia jardów od linii przypływu. Odetchnął, wyciągając się na rozgrzanym piasku.
– Jeszcze nie tym razem – mruknął.
Po długiej chwili Pitt zainteresował się zdobyczą. Gdy zdjął plastikową osłonę, ujrzał aluminiowy pojemnik. Nigdy takiego nie widział. Boki wytłoczone były we wzorek przypominający do złudzenia miniaturowe tory kolejowe, a jeden koniec zamknięty był odkręcanym wiekiem. Drobnozwojowy gwint nacięty na szerokości kilku cali zapewniał zawartości dobrą ochronę przed wilgocią. Wewnątrz zaś znajdował się ciasno zwinięty rulon kilkunastu kartek papieru. Dirk wyjął je i rozprostował, przyglądając się stronicom odręcznego pisma wypełniającego urzędowe druki.
Żadna siła nie była w stanie powstrzymać go przed zapoznaniem się z treścią tego, co wyłowił. W miarę czytania, pomimo dziewięćdziesięciostopniowego upału, zaczęło mu się robić zimno. Rozejrzał się odruchowo, prawie pewien, że ktoś go obserwuje, ale poza paroma mewami drepczącymi po piasku bądź unoszącymi się nad wodą wokół nie było nikogo. Ptaki ignorowały go całkowicie. Próbował przerwać lekturę, ale to co czytał, zbyt przykuwało uwagę i było zbyt zaskakujące, by próby mogły się udać.
Gdy skończył, siedział nieruchomo przez dziesięć minut, wpatrując się pustym wzrokiem w ocean. Pod dokumentami widniał podpis: admirał Leigh Hunter. Dirk wolno wsunął papiery do cylindra, zakręcił pokrywę i dokładnie założył plastikową osłonę. Wokół panowała cisza tak nienaturalna, że aż dzwoniło w uszach – nawet huk załamujących się fal był jakby stłumiony i nienormalny. Wstał, otrzepał się z piasku, wsunął cylinder pod pachę i ruszył wzdłuż brzegu, szukając miejsca, w którym jeszcze nie tak dawno beztrosko się wylegiwał. Znalazł je po krótkiej chwili. Zawinął cylinder w matę i pospieszył ku drodze biegnącej wzdłuż morza. Przy zakręcie stał jego jaskrawoczerwony Ford Cobra AC, czekając niczym wierny pies na powrót pana. Pitt wrzucił bagaż na siedzenie obok kierowcy i wsiadł, sięgając od razu do stacyjki. To co przeżył, wytrąciło go z równowagi do tego stopnia, że przez chwilę nie był zdolny do logicznego myślenia. Sklął się w duchu, co pomogło mu odzyskać równowagę, uruchomił silnik i ruszył ku drodze numer 99. Minął Wailaua, następnie malowniczy i zazwyczaj wyschnięty potok Kaukomahua, a potem Schofield Barracks Military Reservation, skręcając ku Pearl City i całkowicie ignorując przepisy ruchu drogowego i patrole policji.
Po lewej stronie wznosiły się szczyty Koolau, jak zwykle skryte za deszczowymi chmurami. Minął pole ostro kontrastujące swą zielenią z czerwoną, wulkaniczną glebą i nie zwracając uwagi na krótkotrwałą, silną ulewę, dotarł do bramy wjazdowej na teren portu Pearl Harbor. Wyjął ze skrytki na rękawiczki portfel i pokazał wartownikowi, sierżantowi Marines, swą służbową kartę identyfikacyjną. Podoficer dość dokładnie przestudiował dokument, porównał zdjęcie z oryginałem, zwrócił portfel, zasalutował i odszedł nieco na bok. Dirk odruchowo odsalutował. Uzmysłowił sobie, że choć doskonale wie, kim jest admirał Hunter, to pojęcia nie ma, gdzie jest jego sztab. Spytał więc wartownika, który po długiej próbie tłumaczenia wyjął w końcu kartkę i narysował plan. Podając go Pittowi, ponownie zasalutował.
Ford zatrzymał się przed niepozornym, betonowym budynkiem stojącym przy terenie doków. Gdyby nie planik sierżanta, Pitt nie zwróciłby uwagi na nie rzucający się w oczy napis nad wejściem: Sztab 101. Floty Ratowniczej. Wyłączył silnik, wziął zapiaszczoną paczkę i wysiadł. Wchodząc do wnętrza, zaczął żałować, że przeczucie nie kazało mu zabrać na plażę szortów i koszuli. Przeczucia jednak nie było, ubrania też, a nade wszystko brak było czasu. Wzruszył ramionami i podszedł do biurka, przy którym marynarz w letnim mundurze uderzał od niechcenia w klawisze maszyny do pisania. Na tabliczce stojącej na blacie widniało: Marynarz G. Yager.
– Przepraszam – zaczął Pitt. – Chciałbym zobaczyć się z admirałem Hunterem.
Marynarz uniósł głowę i oczy prawie wyszły mu z orbit.
– Jezu, chłopie! Zgłupiałeś? Co ty wyprawiasz, przyłażąc tu w majtkach? Jak stary złapie cię w tym stroju, to już jesteś martwy. Zmiataj stąd albo wylądujesz w pierdlu.
Читать дальше