Dwaj policjanci powoli wyszli z magazynu. Zbyt wolno, Cope wiedział, co to oznacza. Jeden z nich napotkał jego spojrzenie i skinął głową.
– Niech to szlag – zaklęła Muse.
Cope odwrócił się i poszedł do Neila Cordovy. Ten spoglądał na niego. Cope patrzył mu w oczy i zbierał siły. Widząc zbliżającego się Cope'a, Neil zaczął kręcić głową. Robił to coraz energiczniej, jakby w ten sposób mógł zanegować rzeczywistość. Cope szedł miarowym krokiem. Neil szykował się na to, wiedział, co nadchodzi, lecz to nigdy nie osłabia ciosu. Nie masz wyboru. Nie możesz dłużej robić uników ani walczyć. Po prostu pozwalasz, by cię zmiażdżyło.
Tak więc kiedy Cope doszedł do niego, Neil Cordova przestał kręcić głową i osunął się na Cope'a. Ze szlochem raz po raz powtarzał imię żony, mówiąc, że to nieprawda, to nie może być prawda, błagając Boga, żeby oddał mu ukochaną. Cope trzymał go w ramionach. Mijały minuty. Trudno powiedzieć ile. Cope stał tam, trzymał go i nic nie mówił.
Godzinę później Cope pojechał do domu. Wziął prysznic, włożył smoking i poszedł z drużbami do ołtarza. Cara, jego siedmioletnia córka, wzbudziła głośne achy i ochy, kiedy szła nawą główną. Sam gubernator prowadził ślubną uroczystość. Wesele było huczne. Muse ślicznie się prezentowała jako druhna. Pogratulowała mu i cmoknęła go w policzek. Cope podziękował jej. Na tym zakończyła się ich rozmowa podczas wesela.
Cały wieczór był jednym barwnym zamętem. Lecz w pewnej chwili Cope na parę minut został sam. Rozluźnił muszkę i rozpiął koszulę pod szyją. Tego dnia przeszedł przez cały cykl, rozpoczynający się od śmierci, a kończący na czymś tak radosnym jak związek dwóch osób. Większość ludzi zapewne znalazłaby w tym jakiś głęboki sens. Cope – nie. Siedział tam i słuchał, jak orkiestra katuje jakiś szybki kawałek Justina Timberlake'a, i patrzył, jak jego goście próbują to tańczyć. Na moment pozwolił sobie odpłynąć w mrok.
Myślał o Neilu Cordovie, o miażdżącym ciosie, o tym, przez co przechodzą teraz on i jego dwie córeczki.
– Tatusiu?
Odwrócił się. To była Cara. Córka wzięła go za rękę i patrzyła na niego. Wiedziała.
– Zatańczysz ze mną? – zapytała.
– Myślałem, że nienawidzisz tańczyć.
– Uwielbiam tę piosenkę. Proszę?
Wstał i poszedł na parkiet. Orkiestra powtarzała ten głupi refren. Cope zaczął tańczyć. Cara odciągnęła jego oblubienicę od grupki weselników i również zaciągnęła ją na parkiet. Tańczyli całą rodziną – Lucy, Cara i Cope. Muzyka wydawała się coraz głośniejsza. Przyjaciele i krewni zaczęli klaskać. Cope tańczył z zapałem i nieudolnie. Obie kobiety jego życia dusiły się ze śmiechu.
Słysząc to, Paul Copeland zaczął tańczyć z jeszcze większym zapałem, wymachując rękami, poruszając biodrami, pocąc się i wirując, aż zapomniał o wszystkim poza tymi dwiema pięknymi buziami i ich cudownym śmiechem.
***