Rozumiem was. Bardzo lubię Ruth. Nie mam pojęcia, co ona o mnie myśli, ale wiem, że jest mądra, miła i naprawdę lubi was dwóch. Czy na razie może tak zostać?
– Ruth nie jest mamą – powiedział Rafe.
– Oczywiście, że nie. Ruth w niczym nie przypomina waszej mamy, ale też niczego jej nie odbiera, Christie nadal jest wyjątkową osobą dla mnie i dla wszystkich, którzy ją kochali. Rozumiecie?
Twarze chłopców były nieprzeniknione.
– Chociaż nie, pod paroma względami Ruth jest dokładnie taka sama jak wasza mama. Jest twarda i jest bardzo dobrym człowiekiem. – Dix podał Rafe'owi Brewstera. – Nie musicie iść teraz do lekcji. Zabierzcie tego dobermana na spacer, zawołam was na kolację.
Dix i Ruth patrzyli, jak chłopcy zmieniają trampki na zimowe buty, wkładają kurtki i rękawiczki i wychodzą. Trzasnęły drzwi wejściowe, przynajmniej to było normalne. Po chwili usłyszeli, jak wrzeszczą do Brewstera.
– Chcesz zaprać tę piękną kurtkę? – Spytał Dix Ruth.
– Naprawdę myślisz, że jestem twarda? – Ruth była poważna.
– Może. Ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby znaleźć się z tobą w ciemnej alei. – Roześmiał się. – Jak uporasz się z kurtką, pomożesz mi przygotować sałatkę? Musimy się ratować przed mrożoną pizzą.
Waszyngton,
Piątek wieczór
Telefon Savicha zadzwonił o dwudziestej pierwszej piętnaście. Właśnie układał Seana do snu, przypominając mu po raz kolejny, jak wygląda opieka nad szczeniakiem. Pocałował syna na dobranoc i wyszedł do przedpokoju.
– Savich.
– Savich, mówi Quinlan. Przed chwilą był wybuch w Bonhornie Club. To mogła być wina bojlera, jeszcze nie wiemy. Jest mnóstwo dymu i ranni, a panika taka, że może ich być jeszcze więcej.
– Czy pannie Lilly nic się nie stało?
– Nie, ale nie zamierza pozwolić, żeby spłonęła jej kolekcja płyt jazzowych. Nie wiem co z Marvinem i Fuzzem. – Nie wpuszczaj jej do klubu, Quinlan, Już jadę.
Savich próbował się uspokoić. Zajrzał jeszcze raz do pokoju Seana, zobaczył, że maluch śpi słodko owinięty ulubionym kocykiem, z Robocopem u boku. Podszedł szybko do łóżka i znowu pocałował syna, który zachrapał cicho przez sen.
Sherlock i Graciella siedziały w kuchni, jadły pop – corn i piły dietetyczną oranżadę. Kiedy Sherlock zobaczyła męża, skoczyła na równe nogi.
– Co się stało, Dillon?
– Przed chwilą dzwonił James Quinlan z Bonhomie Club. Był wybuch. Nie wiedział, czy to wina bojlera, ale są ranni. Wygląda na to, że panuje tam istne pandemonium. Pannie Lily nic się nie stało, jest tylko wściekła. Muszę tam pojechać i im pomóc.
– To nie był bojler, Dillon, i ty dobrze o tym wiesz. To mógł być Moses Grace.
– Wiem, ale to nie ma znaczenia. Tam są nasi przyjaciele, Sherlock.
– Pojedziemy oboje. I będziemy mieli oczy szeroko otwarte.
Graciello, postaramy się wrócić jak najszybciej.
– Uważajcie na siebie! – zawołała za nimi Graciella. Wycie syren usłyszeli już dwie przecznice przed Houtton Strett, a po chwili zobaczyli błyskające koguty i reflektory rozświetlające niebo. Na ulicy i chodnikach parkowały ciężarówki, a strażacy z wężami i siekierami w dłoniach biegli w stroni;; klubu. Obok radiowozów i wozów strażackich z piskiem opon zatrzymała się furgonetka telewizyjna, chociaż zarówno Houtton Street, jak i boczne ulice zostały zablokowane. Pierwsza linia policjantów usiłowała powstrzymać gapiów, reporterów i kamerzystów. Za ich plecami inni funkcjonariusze pomagali gościom wybiegającym z klubu, którzy potykali się, brudni i kaszlący, i nawoływali narzeczonych, żony, bliskich. Reporterzy podtykali mikrofony pod nos każdemu, kto się do nich zbliżył, wyrzucali pytania z prędkością karabinu, uszczęśliwieni i pełni nadziei na kilka minut w wieczornych wiadomościach. Dokoła tłoczyła się ponad setka ludzi, większość wystrojona na piątkowy wieczór w klubie, wśród nich przechodnie, którzy zatrzymali się, żeby popatrzeć lub pomóc. Savich zaparkował swoje porsche przed wejściem do klubu, gdzie sześciu policjantów pilnowało wolnego miejsca, pewnie dla szefa policji albo jakiegoś polityka, który postanowił okazać zainteresowanie i współczucie dla mieszkańców dzielnicy zasiedlonej głównie przez czarnych. Zanim policjanci zdążyli zaprotestować, Savich wyskoczył z auta i pokazał odznakę.
– Agent Dillon Savich. Co się dzieje?
– Wybuch w klubie – sapnął oficer Greenbera, wymachując wielka pięścią w stronę reportera, któremu udało się przedrzeć przez linię policjantów. – Niezbyt wielki, ale jest mnóstwo czarnego dymu i przez to wybuchła panika. Wie pan, co się dzieje, kiedy ludzie uciekają w ten sposób. Prawie wszyscy są już na zewnątrz, ale wciąż musimy opanować ogień i sprawdzić, czy ktoś nie został uwięziony w tym gęstym dymie. Hej, koleś z mikrofonem, cofnij się! Przepraszam. To zajęło nam chwilę, agencie Savich, ale opanowujemy sytuację. Wiem, że to wciąż wygląda jak pandemonium, ale zobaczyłby pan sytuację dziesięć minut temu. Do tyłu! – wrzasnął do trzech dziennikarzy, którzy dostrzegli Savicha i próbowali się do niego dostać.
– Bezduszne harpie – dodał, gdy zaczęły błyskać flesze. – Pewnie będzie pan w wiadomościach, agencie Savich, wszyscy wiedzą, kim pan jest. Musi pan porozmawiać z detektywem Millbrayem. On tu dowodzi razem z detektywem Fortnoyem. Zaprowadzę pana, inaczej nigdy go pan nie znajdzie.
– Savich!
James Quinlan podbiegł do niego i złapał za ramię. Był brudny, miał rozdartą marynarkę i małe rozcięcie nad okiem.
– Cieszę się, że tak szybko przyjechałeś. Nie powinienem był tak cię alarmować, nie jest tak źle, jak na początku myślałem. Więcej dymu niż czegokolwiek innego. Ale ten wybuch był tak cholernie głośny, że cały budynek zadrżał w posadach. Pannie Lilly nic nie jest, ale, jak możesz się domyślać, nie przestaje biadać nad klubem i swoją białą suknią. Fuzzowi, barmanowi, też nic się nie stało, nawdychał się tylko dymu. Pomaga wyprowadzać ludzi. Karetka zabrała Marvina, ochroniarza, do szpitala. Chyba poturbowali go spanikowani ludzie, ale lekarz powiedział, że nic mu nie będzie.
– Gdzie jest panna Lilly?
– Widziałem, jak wynosi ze strażakami jakieś pudła, pewnie płyty i dokumenty. O tam jest, mówi strażakom, co mają robić. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując bardzo białe zęby błyszczące w osmolonej twarzy.
Savich ledwo rozpoznał pannę Lilly. Jej piękna biała suknia z satyny była zrujnowana, ale wrzeszczała ile sił w płucach, co uznał za dobry znak. Pomachał do Greenberga.
– Przepraszam na chwilę, zaraz wrócę.
Savich schwycił Sherlock za ręce i przyciągnął blisko do siebie, żeby mogła go usłyszeć.
– Chcę, żebyś została na zewnątrz i wypatrywała Mosesa i Claudii. Może popadam w paranoję, ale wiesz, co myślę o takich zbiegach okoliczności. Na wszelki wypadek poproszę detektywa, żeby przydzielił ci trzech policjantów. Jeśli zauważysz Mosesa i Claudię, krzycz najgłośniej, jak możesz, dobrze?
Skinęła głową. Przynajmniej nie będzie musiała się obawiać, że ją stratują. Oparła się o drzwi Porsche, z bronią luźno zwisającą u boku i wbiła wzrok w falujący tłum. Patrzyła, jak Greenberg prowadzi Dillona i Jamesa Quinlana przez gromadę gości klubu, policjantów i strażaków do miejsca, w którym wielki mężczyzna zwrócony plecami do tłumu obracał w ogromnych dłoniach jakiś przedmiot. Mężczyzna miał na sobie długi, wełniany płaszcz, a na głowie wielką, rosyjską futrzaną czapę.
Читать дальше