– Wolisz francuski sos do sałaty czy włoski? Sięgnęła po butelkę francuskiego sosu.
– Dobry wybór. Kiedy byłem w twoim wieku, też wolałem francuski.
Na razie nie zamierzał mówić jej o wyjeździe. Postanowił, że zrobi to dopiero wtedy, gdy samochód będzie przygotowany do drogi i pozostanie mu już tylko pomóc jej zapiąć pasy na tylnym siedzeniu.
Przechyliła głowę na bok. Ramsey uświadomił sobie, że sam wykonuje identyczny ruch. Czyżby nauczyła się go od niego? Zaledwie w ciągu tygodnia? Pokręcił głową i uśmiechnął się.
– Tak, tak, kiedyś byłem w twoim wieku, chociaż było to bardzo dawno temu. Nie żartuj sobie ze mnie tylko dlatego, że jestem już stary.
Rzuciła mu lekko kpiący uśmiech, tak naturalny, jak kopnięcie leżącej na ziemi piłki. Robiła wrażenie zwyczajnego, pogodnego dziecka. Usiedli przed kominkiem i z apetytem zjedli zupę oraz sałatę. Wieczór był zimny, zaraz po zachodzie słońca temperatura spadła prawie do zera. Gdzieś w lesie ponuro zawył kojot.
O świcie otworzył drzwi i starając się stąpać jak najciszej, wyszedł na ganek, prosto w cichy, spokojny świat, gdzie jego oddech natychmiast uniósł się małym obłokiem w zimnym powietrzu. Musiał narąbać trochę drewna do kominka i kuchni. Stał nieruchomo, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu czegoś niepokojącego, ale łąka i las były takie jak zwykle. Położył rewolwer na ziemi, tuż obok swojej lewej stopy i znowu ogarnął teren czujnym spojrzeniem. Nic, zupełny spokój.
Udało mu się rozłupać kilka kawałków drewna, lecz musiał przelać, bo noga zaczęła go boleć ze zdwojoną siłą. Biorąc klucze do domu od swego przyjaciela, obiecał, że zostawi wszystko w takim stanie w jakim zastał, co oznaczało, że powinien ułożyć stosik drewna koło kominka. Trudno, tyle musi wystarczyć. Klnąc pod nosem, dźwignął z ziemi drewno, wetknął rewolwer pod pachę i wrócił do domu.
Był szary świt, linia drzew zamazana we mgle i niewyraźna. Las trwał w kompletnym bezruchu, nawet wiewiórki jeszcze się nie obudziły. Ramsey stanął w progu chaty i zobaczył, że dziewczynka siada gwałtownie na posłaniu, wyprostowana jak struna, jęcząc cicho. Jej twarz miała kolor popiołu.
Pospiesznie położył drewno i broń koło kominka i usiadł obok niej na kanapie. Powoli, świadomy, że nie może sobie pozwolić na żaden gwałtowny ruch, przytulił ją do siebie i pocałował w głowę.
– Wszystko w porządku, skarbie. Musiałem wyjść po drewno do kominka. – Nie chciał jeszcze mówić, że wyjeżdżają. – Poleź pod przykryciem, a w tym czasie ja rozpalę ogień, dobrze?
Ułożył ją wygodnie i sięgnął po koce, żeby przykryć ją aż po szyję.
– Nie dotykaj jej, ty zboczony skurwysynu! Odsuń się od niej!
Oboje, i Ramsey, i dziecko, zamarli w bezruchu, słysząc kobiecy głos. Ramsey pomyślał, że jest największym głupcem, jaki chodzi po świecie – zostawił drzwi domku otwarte. Kątem oka zerknął na karabinek Smith &Wesson, który poprzedniego wieczoru położył na stoliku obok kanapy.
Huknął strzał i karabinek spadł ze stołu, lądując na podłodze pod ścianą.
– Żadnych sztuczek, draniu, bo następną kulkę umieszczę w twojej głowie! Przysięgam, że to zrobię! Odsuń się od niej! Już!
Spełnił jej polecenie, wstał i odwrócił się. Ujrzał stojącą w progu kobietę w czarnej puchowej kurtce, czarnych dżinsach i butach, w czarnej dzierganej czapeczce na głowie. Jej twarz była bardzo blada, źrenice wielkie i czarne. W dłoni trzymała Detonics 45 ACP, świetny mały pistolet, lekki i bardzo celny, zwłaszcza w promieniu sześciu metrów. A jego dzieliła od niej znacznie mniejsza odległość.
W jej oczach dojrzał chęć mordu, lecz głos miał spokojny, cichy, pełen nienawiści.
– Ruszaj się, skurwysynu. Nie będę dwa razy powtarzać. Odsuń się od niej, jeszcze dalej! Jeżeli będę musiała, odstrzelę ci łeb, i zrobię to bez wahania. Dalej, do cholery!
– Zrobisz duży błąd, jeżeli mnie zabijesz. To nie ja ją porwałem, daję ci słowo honoru.
– Zamknij się, zboczeńcu. Widziałam, jak ją dotykałeś. Co byś jej zrobił, gdybym nie zjawiła się na czas? Ruszaj się!
Ramsey odsunął się o metr od kanapy. Kobieta mierzyła prosto w jego pierś. Na ułamek sekundy przeniosła wzrok na dziewczynkę.
– Nic ci nie jest, kochanie?
To była jej matka. Jakim cudem ich tu znalazła?
– Musisz mi uwierzyć – powiedział. – To nie ja ją porwałem.
– Morda w kubeł! Wszystko w porządku, Em?
– Znalazłem ją tydzień temu w lesie, niedaleko stąd. Nie porwałem jej.
– Cicho! Co się dzieje, Em? Posłuchaj mnie, on już nie zrobi ci krzywdy. Trzymam go na muszce. Chodź tutaj, Em, chodź do mamy.
Dziewczynka jęczała cicho, przejmująco. Odrzuciła przykrycie i wodziła wzrokiem od Ramseya do matki.
– Odsuń się od niego, Em, i podejdź tu do mnie. Zamierzam go związać i zawieźć do biura szeryfa. Wtedy nie będziemy już musiały się go bać. Rozumiesz, co mówię, prawda? Chodź tutaj, Em…
Kobieta podniosła pistolet trochę wyżej.
– Jesteś wielki jak niedźwiedź – powiedziała raczej do siebie niż do Ramseya. – Nie mam najmniejszych szans zbliżyć się do ciebie, prawda? Jasne, że nie. Kiedy do ciebie podejdę, natychmiast się na mnie rzucisz: Więc muszę cię zabić. Nie mam wyboru, po prostu nie mam wyboru…
– Masz wybór. Dobrze się zastanów, zanim strzelisz. Nie porwałem jej. Uratowałem ją.
– Zamknij się wreszcie! Nie pozwolę, abyś do końca mojego życia czaił się gdzieś w mroku, w każdej chwili gotowy skrzywdzić moje dziecko. Wiem, że jestem w stanie to zrobić, i zrobię to. Jesteś zły do szpiku kości, jesteś potworem! O Boże, wykorzystałeś ją, tak? Modliłam się ze wszystkich sił, żeby to się nie stało, ale nadaremnie, widzę to. Nie zasługujesz na to, żeby żyć. Em, chodźże tutaj, co się z tobą dzieje? Teraz nic ci już nie grozi, mamusia jest przy tobie…
Mierzyła prosto w jego pierś. Położyła palec na spuście. Nagle dziewczynka rzuciła się do przodu, zasłaniając sobą Ramseya. Przypadła do jego kolan i objęła je mocno.
– Nie, mamo, nie! – krzyknęła przeraźliwie. – To jest Ramsey! On mnie uratował! Nie rób mu krzywdy!
Kobieta i Ramsey znieruchomieli. Spojrzeli sobie w oczy.
– Spokojnie, Em, ten człowiek zabrał cię ode mnie – powiedziała. – Wykorzystuje cię teraz, on…
– Nie. To nie ja ją porwałem, ile razy mam ci to powtarzać? Nie skrzywdziłem jej. I powiem ci coś – mała odezwała się teraz po raz pierwszy od chwili, kiedy tydzień temu znalazłem ją w lesie!
Powoli przykucnął, chociaż mięśnie rannego uda zawyły z bólu. Były sprawy ważniejsze niż jego chora noga.
– Masz na imię Em? To skrót od Emily?
– Nie, od Emmy – szepnęła dziewczynka. Miała na sobie jedną z jego szarych koszulek, tak spraną, że stała się bardziej miękka od najdelikatniejszej irchy. Odwróciła się twarzą do kobiety. – Mamo, Ramsey naprawdę mnie uratował. Naprawdę. – Oparła rękę na jego ramieniu. – Uratował mnie, mamo – powtórzyła cichym, bardzo zmęczonym głosikiem. – Nigdy w życiu nie pozwoliłby nikomu mnie skrzywdzić. Dostaje białej gorączki, kiedy tylko o tym pomyśli.
Kobieta opuściła broń, lecz Ramsey widział, że zrobiła to bardzo niechętnie.
– Kim jesteś?
Podniósł Emmę i wstał, o mały włos nie tracąc równowagi.
– Przepraszam, ale muszę usiąść – powiedział. – Noga potwornie mnie boli.
Lufa Detonicsa natychmiast wróciła do poprzedniej pozycji.
– Ani kroku, do cholery! Postaw ją na ziemi!
Читать дальше