– No, dobrze, dobrze – wymamrotał. – Galareta ze mnie, i tyle, wiesz? Ale nie jestem przekonany, czy to rzeczywiście źle. Niekoniecznie. I powiem ci coś jeszcze – jesteś nie tylko najlepiej ubraną dziewczynką na terenie Łańcucha Ferengi, jesteś też najcudowniejszą dziewczynką na całym świecie.
Następnego dnia po południu, kiedy wszedł do domu z naręczem świeżo porąbanych szczap do kominka, drgnęła nerwowo i schowała się za kanapą. Ramsey stanął jak wryty.
– Co się stało? – zapytał niespokojnie.
Usiłowała się uśmiechnąć, ale nie wypadło to przekonująco.
– Przestraszyłem cię?
Kiwnęła głową, zadowolona, że tak szybko znalazł wyjaśnienie. Uśmiechnął się.
– Następnym razem zapukam. Narąbałem drewna do kominka i do kuchni. Ułożę je teraz, a potem może wyjdziemy na łąkę, co? Chcę ci pokazać moją niespodziankę dla ciebie. Kiedy ty mierzyłaś dżinsy, ja wybrałem coś naprawdę miłego.
Wiedział, że jest to jedyny sposób, aby nakłonić ją do wyjścia na dwór. Od powrotu z miasteczka nie chciała nawet wychylić nosa na ganek. Musi przecież złapać trochę świeżego powietrza… Nie paliła się do wyjścia, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Jej mała twarz była blada, spojrzenie czujne i pełne napięcia.
– Niespodzianka jest super – powiedział spokojnie. – Włóż puchową kurtkę, bo jest trochę chłodno.
Wyglądała uroczo w nowych, odrobinę sztywnych dżinsach, jaskrawopomarańczowych tenisówkach, czerwonych skarpetkach i pomarańczowej koszulce w zielone jabłuszka. Ramsey nabierał coraz większej wprawy w pleceniu warkocza. Wyglądała ślicznie, ale nie potrafiła ukryć lęku, który nadal czaił się w niej tuż pod skórą.
Nienawidził tego strachu, ale przecież znalazł ją zaledwie przed tygodniem. W tym czasie obydwoje zrobili ogromny postęp. Czy porywacz uprowadził ją tak łatwo dlatego, że była niema? Że nie mogła wzywać pomocy?
– To jest naprawdę świetna niespodzianka. No, włóż kurtkę. Przecież wiesz, że nigdy bym cię nie okłamał, prawda? Kiedy się rozgrzejesz, zdejmiesz ją, w porządku?
Jeszcze się wahała. Przygotował drewno w kominku i kuchni, i stanął, opierając się o framugę. Czekał. Wreszcie skinęła głową i pobiegła po kurtkę.
Nie mogła ściągnąć jej z wieszaka, więc pomógł jej. Kurtka doskonale na nią pasowała, zwłaszcza po podwinięciu rękawów.
– Trzeba będzie trochę pobiegać, żeby nacieszyć się tą niespodzianką – powiedział z uśmiechem.
Wyprowadził ją na środek łąki, gdzie leżał wielki latawiec ze smoczym ogonem. Chwilę stała i wpatrywała się w niego, lecz zaraz kąciki jej ust zadrgały. Uśmiechnęła się szeroko, radośnie. Pierwszy raz widział u niej taki beztroski uśmiech.
– Puszczałaś kiedyś latawce?
Nie piszczała z podniecenia, ale wiedział, że zdobył maksymalną liczbę punktów. Niecierpliwie podskakiwała w miejscu. Podał jej uchwyt, zaczekał, aż podniesie wielki czerwony trapez i ułoży długi, błyszczący ogon. Popuściła trochę sznurek.
– Dobrze sobie radzisz.
Uśmiechnęła się. Doskonale wiedziała, co robi. Kto ją tego nauczył? Matka?
– W porządku, puszczaj! – krzyknął. Zaczęła biec po płaskiej łące, ciągle popuszczając sznurek. Ramsey puścił latawiec, gdy poczuł, że chwyta wiatr.
– Masz wiatr! – zawołał.
Przystanęła, cofnęła się o parę kroków i przesunęła uchwyt w lewo. Długi wielobarwny ogon zawirował i zakreślił półokrąg na niebie.
– Świetnie! Pokaż, co jeszcze potrafisz!
Potrafiła to robić o wiele lepiej od niego. Była naprawdę niezła. Obserwował, jak porusza dłonią w prawo, potem w lewo, robi szybki zwrot… Latawiec łopotał nad nią, unosił się wysoko i opadał, ciągnąc za sobą ogon. Nie miał pojęcia, jak to zrobiła, ale raz zachybotała ręką i kolorowa folia zakręciła się tak, jak prawdziwy smoczy ogon.
Ten, kto ją tego nauczył, musiał być mistrzem w puszczaniu latawców. Nadal milczała, ale było widać, że zabawa sprawia jej wielką radość. Ramsey stanął z boku i przyglądał się. Była to najlepsza dwunastodolarowa inwestycja, jakiej kiedykolwiek dokonał. Po paru minutach usiadł na schodach, nie spuszczając dziewczynki z oka. Czas zwolnił bieg, kto wie, może nawet zatrzymał się na chwilę… Liczyło się tylko dziecko, puszczające latawiec na pełnej wiosennych kwiatów łące.
I wtedy nagle ciszę rozdarł głośny huk wystrzału. Latawiec zanurkował i opadł na ziemię, kończąc lot w zaroślach. Dziewczynka bez chwili wahania rzuciła się w stronę Ramseya. W ciągu sekundy był już przy niej, w biegu chwycił ją na ręce i zaniósł do domku. Kiedy mocnym kopniakiem zatrzasnął drzwi, na zewnątrz rozległ się drugi wystrzał. Posadził ją na podłodze za kanapą.
– Zostań tutaj. Nie ruszaj się.
Wetknął rewolwer za pasek od spodni i złapał karabinek. Przykucnął przy oknie, czujnie obserwując łąkę i ciemną ścianę drzew. Podświadomie szukał jakiejś zmiany, czegoś, co nie należało do tego świata. Zabrzmiał trzeci strzał, zaraz potem czwarty, ale nie mógł się zorientować, z której strony je oddano.
Usłyszał okrzyk i głośną odpowiedź. Dwóch mężczyzn. Znajdowali się w pewnej odległości od domu, jakieś sto metrów, na samym brzegu lasu. Chyba tylko tych dwóch, bo nie słyszał żadnych innych głosów.
– Zostań za kanapą, kochanie – odezwał się cicho. – Wszystko będzie dobrze, ale na razie nie wychodź. Pamiętaj, co ci mówiłem. Jestem duży i silny, a kiedy trzeba, potrafię każdemu dokuczyć. Nikt cię nie skrzywdzi, nie ma mowy.
Ku jego zdumieniu, spomiędzy gęstych sosen wytoczyło się nagle dwóch mężczyzn, każdy ze strzelbą w ręku. Jednego z nich wziął na muszkę, lecz w tej samej chwili zorientował się, że obaj pękają ze śmiechu, zataczając się i podpierając nawzajem. Zaklął paskudnie. Ci idioci byli pijani. Jezu, wszędzie w lesie wiszą znaki zakazujące polowania, a ci spokojnie sobie strzelają!
Jeden z mężczyzn był bardzo wysoki i chudy, co dało się dostrzec mimo grubych sztruksowych spodni i brązowej puchowej kurtki, które miał na sobie. Na głowę włożył myśliwski kapelusz w kratę.
– Hej, jest tam kto? – krzyknął, machając ręką w kierunku domu. – Przepraszamy, nie mieliśmy żadnych złych zamiarów!
– Właśnie! – wrzasnął drugi, niski facet o krzywych nogach, w kowbojskich butach. – Myśleliśmy, że jesteście parą jeleni! Co prawda, mówiłem Tommy’emu, że jelenie nie puszczają latawców, ale tak jakoś wyszło…
Chudy zachichotał głośno.
Ramsey odłożył karabinek i trzymając rękę na kolbie rewolweru, powoli otworzył drzwi. Cały dygotał z wściekłości. Miał ochotę porozwalać łby tym baranom.
– Dlaczego tutaj strzelacie?! – krzyknął. – Nie widzieliście mojego dziecka?!
Pomachali do niego beztrosko. Byli pijani i najwyraźniej wydawało im się, że zaprasza ich na piwo.
– Hej, stary, to był wypadek przy pracy! – zawołał chudy. – Coś ty za jeden? Nie przyszło nam do głowy, że ktoś tu mieszka! Naprawdę nam przykro!
Facet o krzywych nogach ruszył w kierunku Ramseya, wpatrując się w swoją strzelbę, a może w noski kowbojskich butów.
– Od dawna tu jesteście?
Kiedy chudy zadał to pytanie, Ramsey na ułamek sekundy oderwał wzrok od niskiego. To wystarczyło, aby tamten podniósł strzelbę i wziął go na muszkę. Ramsey strzelił bez chwili wahania. Trafił niskiego w prawe ramię, lecz jednocześnie sam poczuł silne, lodowato zimne uderzenie w lewe udo. Chudy w mgnieniu oka poderwał broń do strzału, ale tym razem Ramsey był szybszy. Trafił napastnika w ramię. Chudy zachwiał się i runął na ziemię. Ramsey zrobił kilka kroków w ich stronę, potknął się i przystanął. Dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę, że on także został trafiony.
Читать дальше