– Związałeś się z nią, prawda? A spędziłeś z nią zaledwie tydzień. Kirn ona jest, syreną jakąś, czy co?
– Nie, jest chudą, drobną blondynką, mającą więcej hartu niż można sobie wyobrazić.
– Nie wierzę. Nie, zamknij się teraz Quinlan, muszę pomyśleć. – Dillon przysunął się do biurka i wbił wzrok w zdjęcie mężczyzny na ekranie komputera. Powiedział nieobecnym tonem: – To prawdopodobnie ta gnida, która morduje bezdomnych w Minneapolis.
– Zostaw na chwilę gnidę w spokoju. Myśl, przeżuwaj, obojętne. Będziesz próbował rozważyć wszelkie za i przeciw. Swoim komputerowym umysłem spróbujesz przewidzieć wszystkie konsekwencje. Nie ułożyłeś jeszcze na to programu?
– Jeszcze nie, ale niewiele mi brakuje. Daj spokój, Quinlan, przecież kochasz mnie dla mojego umysłu. Co najmniej trzy razy ocaliłem twój tyłek. Nie zamieniłbyś mnie na żadnego innego agenta. Zamknij się. Muszę teraz podjąć ważną decyzję.
– Masz dziesięć minut. Ani sekundy dłużej. Muszę się do niej dostać. Diabli wiedzą, co jej tam robią, czym ją szpikują. Jezu, może już nie żyje. Albo ją już gdzieś przenieśli. Jeśli typ, który mi przyłożył, pofatygował się, żeby sprawdzić moją legitymację, to wiedzą już, że jestem z FBI. Ale nawet jeśli nie sprawdzili, i tak nie mamy wiele czasu. Wiem, że ją przeniosą, bo to jedyne rozsądne posunięcie.
– Skąd masz taką pewność, że jest w tym ośrodku?
– Nie zaryzykowaliby wywiezienia jej w inne miejsce.
– Jacy „oni"? Nie, nie wiesz. A więc dziesięć minut. Nie, cicho bądź, Guinlan.
– Dzięki Bogu, że byłeś już dziś rano na siłowni, bo inaczej musiałbym czekać, jak będziesz wypacał swoje kilogramy. Idę po kawę.
Quinlan udał się do niewielkiego pomieszczenia socjalnego w końcu korytarza. Czwarte piętro nie robiło wrażenia nieprzyjemnego, niegościnnego miejsca. Nie miało prawa, odkąd do budynku zaczęto wpuszczać turystów. Nie wyglądało tu zanadto oficjalnie, wszystko było raczej wysłużone. Nadal leżało ja-snobrązowe linoleum, z pokładami żwiru, przez lata całe wdeptywanymi głęboko w jego powierzchnię.
Nalał sobie kubek kawy, powąchał, potem ostrożnie upił łyk. Tak, kawa ciągle powodowała skurcz w krtani, ale równocześnie doskonale trzymała na wodzy nerwy. Prawdopodobnie bez niej agent federalny załamałby się i zginął marnie.
Potrzebował Dillona. Wiedział, że w sytuacji, gdyby się okazało, że nie dadzą rady, Dillon stanowiłby świetną podporę. Kusiło go, żeby udać się z Duiles prosto do Marylandu, ale starannie przemyślał sprawę. Siedział w tym aż po szyję, a chciał również uratować szyję Sally.
Nie miał pojęcia o środkach ostrożności w sanatorium Beadermeyera, ale Dillon je rozpracuje i będą mogli dostać się do środka. Nie mógł ryzykować zaalarmowania swojego szefa, Brammera. Nie mógł zaryzykować, że sprawa ratowania Sally spali na panewce.
Upił więcej kawy, poczuł, jak kofeina niemal równocześnie dociera do mózgu i do żołądka.
Powrócił do pokoju Dillona.
– Minęło dziesięć minut.
– Czekałem na ciebie, Quinlan. Chodźmy.
– Tak po prostu? Żadnych nowych argumentów? Żadnego mówienia, że mamy trzynaście procent szansy na to, iż jeden z nas skończy w jakimś rowie z poderżniętym gardłem?
– Nie – odparł pogodnie Diii, wyjął z drukarki kilka kartek papieru i wstał. – Tu masz plan sanatorium. Chyba znalazłem miejsce, którędy będziemy mogli najbezpieczniej dostać się do środka.
– Podjąłeś decyzję, jeszcze zanim wyrzuciłeś mnie z pokoju.
– Jasne. Chciałem tylko rzucić okiem na plan. Nie byłem pewien, czy mi się uda go zdobyć, ale udało się. Chodź, pokażę ci najlepszą drogę do środka. Powiedz, co o tym myślisz.
*
– Czy zmusiłeś ją do umycia zębów i wypłukania ust?
– Tak, doktorze Beadermeyer. Opluła mnie płynem do płukania, ale trochę zostało jej w ustach.
– Nienawidzę smrodu wymiocin – powiedział Beadermeyer, patrząc na swoje buty. Wyczyścił je najlepiej, jak się dało. Na samą myśl o tym, co zrobiła, miał ochotę znów ją uderzyć, ale nie miałby z tego żadnej przyjemności. Była nieprzytomna.
– Nie będzie kontaktować jeszcze co najmniej przez cztery godziny. Potem zmniejszę dawkę i będę ją trzymał w stanie miłego uspokojenia.
– Mam nadzieję, że dawka nie jest za duża.
– Nie bądź głupcem. Nie mam zamiaru jej zabijać, przynajmniej nie teraz. Nie wiem jeszcze, co się stanie. Jutro rano zabieram ją stąd.
– Tak, zanim po nią przyjdzie.
– Czemu to powiedziałeś, Holland? Do diabła, skąd to wszystko wiesz?
– Po zastrzyku, który pan jej dal, siedziaiem koto niej, a ona szeptała, że James na pewno tu przyjdzie, że wie o tym.
– To kompletna wariatka. Wiesz o tym, Holland.
– Tak, doktorze.
Psiakrew. Quinlan może się dowiedzieć wszystkiego, czego tylko będzie chciał o sanatorium, korzystając z szybkiej informacji komputerowej. Poczuł pod pachami wilgoć własnego potu. Cholera, to nie powinno było się zdarzyć. Zaczął rozważać, czy nie wywieźć jej stąd zaraz, jeszcze tej nocy.
Powinni byli zabić tego przeklętego agenta, kiedy mieli go w swojej mocy, a że się bali, więc teraz on sam będzie musiał sobie z tym poradzić. Jeśli jest sprytny, jeśli chce sobie zapewnić bezpieczeństwo, powinien wywieźć Sally od razu. Gdzie ją zabrać? Jezu, ależ był zmęczony. Masując kark, wrócił do swojego gabinetu.
Pani Willard nie zostawiła mu żadnej kawy, niech ją szlag trafi. Usiadł za mahoniowym biurkiem, które zapewniało ponadmetrowy dystans od pacjentów, i rozparł się w fotelu.
Kiedy pojawi się tu Quinlan i jego kolesie z FBI? Beadermeyer wiedział na pewno, że się pojawi. Przyjechał za nią aż do Cove. Przyjedzie też i tutaj. Ale jak prędko? Ile ma jeszcze czasu? Podniósł słuchawkę i wybrał numer. Będą musieli natychmiast podjąć decyzję. Koniec zabawy.
*
Noc była czarna jak smoła. Zostawili oldsmobila jakieś dwadzieścia metrów przed bramą sanatorium Beadermeyera. Nad czarną żelazną kratą umieszczono ozdobne litery, składające się w fantazyjny napis.
– Pretensjonalny bydlak.
– Tak – przytaknął Dillon. – Niech pomyślę, czy nie ma jeszcze czegoś, co powinienem ci powiedzieć o naszym doktorku. Po pierwsze, nie sądzę, żeby wiele osób dysponowało informacjami o nim. Jest wybitny i pozbawiony skrupułów. Świat jest tak urządzony, że jeśli jesteś wystarczająco bogaty i dyskretny, a bardzo chcesz kogoś usunąć w cień, wtedy Beadermeyer przejmie taką osobę z twoich rąk. Oczywiście to tylko plotki, ale kto wie? Komu Sally tak bardzo przeszkadzała, że umieścił ją tutaj? Pomyśl, Quinlan, może ona jest naprawdę chora.
– Nie jest chora. Kto ją umieścił? Nie wiem. Nigdy mi nie powiedziała. Nigdy nie wymieniła nazwiska Beadermeyera. Ale to musi być on. Skieruj latarkę do dołu, Dillon. Tak lepiej. Kto wie, jaki ma system zabezpieczeń?
– Tego nie mogłem znaleźć, ale spójrz, płot nie jest pod napięciem.
Obaj byli ubrani na czarno, na rękach mieli grube czarne rękawice. Czterometrowej wysokości płot nie stanowił dla nich najmniejszego problemu. Lekko zeskoczyli na sprężystą trawę po drugiej stronie ogrodzenia.
– Jak na razie, całkiem nieźle – powiedział Guin-lan, zataczając szeroki łuk nisko trzymaną latarką.
– Trzymajmy się blisko linii drzew.
Obaj mężczyźni posuwali się szybko, zgięci wpół, za światłem latarki, która wąskim snopem oświetlała teren tuż przed nimi.
Читать дальше