Quinlan dostrzegł, że Sally miała starannie zaczesane do tyłu włosy. To musiał zrobić ten mały człowieczek, który się nad nią pochylał. Quinlan był tego pewien. Przeszył go dreszcz. Jezu, co się tu działo?
– Jest koszula nocna, szlafrok i kapcie. Nic więcej.
W parę minut Quinlan naciągnął na nią koszulę i szlafrok. Trudno jest ubierać nieprzytomną osobę, nawet tak drobną. Wreszcie przerzucił ją sobie przez ramię. – Zmywajmy się stąd.
Wyśliznęli się już przez wyjście ewakuacyjne i zamierzali wyjść z garażu, gdy zawyły syreny alarmowe.
– Pielęgniarka – powiedział Quinlan. – Psiakrew, trzeba było ją związać.
– Mamy czas. Damy radę.
Kiedy Quinlan się zmęczył, Dillon przejął od niego Sally. Byli prawie przy płocie, gdy owczarki niemieckie rzuciły się w ich stronę, ujadając głośniej niż pies Baskerville'ów. Quinlan cisnął ostatni kawałek mięsa. Nie zatrzymali się, żeby sprawdzić, co zrobiły z nim psy.
Dobiegłszy do płotu, Quinlan wspiął się nań szybciej, niż kiedykolwiek wdrapywał się na cokolwiek. Na górze wychylił się ku Dillonowi.
– Podaj mi ją.
– Jest jak kurczak pozbawiony kości – rzucił Dillon, próbując dobrzeją uchwycić. Przy trzeciej próbie Quinlanowi udało się złapać jej nadgarstki. Powoli wciągnął ją na górę i przytrzymał, obejmując wpół, dopóki Dillon nie znalazł się obok niego na szczycie ogrodzenia. Zanim Dillon obrócił się i zeskoczył na ziemię, Quinlanowi zdrętwiały ręce. Przekręcił ją i zaczął ją opuszczać. – Pospiesz się, Quinlan, szybko.
W porządku, to już tylko parę centymetrów. Już ją mam. Schodź na dół!
Szczekanie psów było coraz głośniejsze. Mięso zatrzymało je zaledwie na czterdzieści pięć sekund. Usłyszeli krzyki kilku mężczyzn.
Ktoś zaczął strzelać, jeden z pocisków trafił w żelazne ogrodzenie tak blisko głowy Quinlana, że poczuł rozchodzące się ciepło.
Zza męskich głosów przebijał się ostry kobiecy krzyk.
– Zmywajmy się stąd – odezwał się Quinlan, przerzucił sobie Sally przez ramię i co sił w nogach pobiegł do oldsmobila.
Strzały nie ustawały, dopóki nie minęli zakrętu i nie znikli z pola widzenia.
– Jeśli wypuszczą na nas psy, będziemy mieli niezły pasztet – zauważył Dillon.
Quinlan miał nadzieję, że to nie nastąpi. Nie chciał zabijać tych pięknych zwierząt.
Poczuł ogromną ulgę, kiedy parę minut później zatrzasnęli za sobą drzwi samochodu.
– Dzięki Bogu za nadmiar łaski.
– Dobrze powiedziane. Ha, ale była zabawa. A teraz gdzie, do twojego mieszkania, Quinlan?
– Och nie, jedziemy do Delaware, to tylko godzina jazdy. Poprowadzę cię. Zdumiewa mnie tylko, że mimo wszystko zabrali ją znowu w to samo miejsce. Musieli się spodziewać, że przede wszystkim tu jej będę szukał. Mogę się założyć, że wywieźliby ją jutro rano, więc nie zamierzam być tak samo głupi. Nie możemy pojechać do mnie.
– Masz rację. Kiedy ktoś w Cove dał ci po głowie, musiał przeszukać ci kieszenie. Wiedzą, że jesteś z FBI. Dlatego cię nie zabili, gotów jestem się założyć o mój pistolet. To byłoby dla nich zbyt wielkie ryzyko.
– Tak. Pojedziemy do domku letniskowego moich rodziców nad jeziorem. Tam będzie bezpiecznie. Nikt poza tobą nie wie o tym miejscu. Nikomu nie powiedziałeś, prawda, Dillon?
Dillon potrząsnął głową.
– Co masz zamiar z nią zrobić, Quinlan? To całkowicie niezgodne z przepisami.
Spoczywała na kolanach Quinlana, z głową wtuloną w jego ramię. James przykrył ją swoją czarną marynarką. W samochodzie było gorąco.
– Zaczekamy, aż zacznie dochodzić do siebie po tych narkotykach i zobaczymy, co wie. Potem uporządkujemy wszystko. Jak ci się to podoba?
– Zupełnie jakbyśmy byli parą cholernych bohaterów – westchnął Dillon. – Brammerowi to się nie spodoba. Pewnie będzie próbował przenieść nas na Alaskę, za karę, że się wyłamujemy z pracy zespołowej. Ale cóż, nie dzielmy skóry na niedźwiedziu.
Kiedy się ocknęła, zobaczyła przyglądającego jej się obcego mężczyznę, którego nos znajdował się nie dalej niż piętnaście centymetrów od jej twarzy. Chwilę trwało, zanim dotarło do niej, że to człowiek z krwi i kości, a nie jakieś widmo z niezdrowego snu. Czuła, że ma spierzchnięte wargi. Trudno jej było zmusić się do mówienia, ale przemogła się.
– Nie ma znaczenia, czy przysłał cię doktor Beadermeyer. – I plunęła na niego,
Dillon gwałtownie odskoczył do tyłu, wierzchem dłoni przetarł nos i policzek.
– Jestem bohaterem, nie czarnym charakterem. Nie przysłał mnie Beadermeyer.
Salły usiłowała odcedzić jego słowa, zrozumieć ich sens. Zdawało się, że jej mózg nadal chce drzemać, jakby jego część była odrętwiała, jak ręka czy noga trzymana zbyt długo w jednej pozycji.
– Jesteś bohaterem?
– Tak, prawdziwym, żywym bohaterem.
– To znaczy, że musi tu gdzieś być James.
– Masz na myśli Quinlana?
– Tak. On też jest bohaterem. Jest pierwszym bohaterem, jakiego spotkałam w życiu. Przykro mi, że cię oplułam, ale sądziłam, że jesteś jednym z tych okropnych ludzi.
– W porządku. Leż tylko spokojnie, a ja pójdę po Quinlana.
Co on sobie wyobrażał? Co mogła zrobić? Podskoczyć i wybiec stąd pędem, bez względu na to, gdzie się to „stąd" znajduje?
– Dzień dobry, Salły. Nie pluj na mnie, dobrze?
Patrzyła na niego, tak spragniona, że z trudem mogła wydawać dźwięki. Jej mózg w końcu zaczął spójnie funkcjonować. Zdotala zarzucić Quinlanowi ręce na szyję i przyciągnąć do siebie. Wyszeptała mu prosto w szyję:
– Wiedziałam, że przyjdziesz. Po prostu wiedziałam. James, tak bardzo chce mi się pić. Czy mogę dostać trochę wody?
– Dobrze się czujesz? Naprawdę? Daj mi się odrobinę wyprostować, dobrze?
– Tak. Tak się cieszę, że nie umarłeś. Ktoś cię uderzył i pochylałam się nad tobą. – Odsunęła się od niego, delikatnie przesuwając palcami po zeszytej ranie nad lewym uchem Quinlana.
– Czuję się dobrze, tym się nie przejmuj.
– Nie wiem, kto ci to zrobił. Potem ktoś uderzył mnie w głowę. Kiedy się obudziłam, Beadermeyer pochylał się nade mną. Byłam znów w tamtym miejscu.
– Wiem. Ale teraz jesteś ze mną i nikt nie będzie w stanie cię tu odszukać. – Rzucił przez ramię: – Dillon, podasz damie wodę?
– To od tych leków, które mi podawał, mam suchą pustynię zamiast gardła.
Poczuła, że pod wpływem jej słów cały się spina.
– Proszę. Potrzymam ci szklankę.
Wypiła do dna, opadła do tyłu i westchnęła.
– Za dziesięć minut wrócę do normy, tak przynajmniej mi się wydaje. James, kim jest ten człowiek, którego oplułam?
– To mój bliski przyjaciel, Dillon Savich. We dwóch wydostaliśmy cię ostatniej nocy z sanatorium. Dillon, chodź tu i przywitaj się z Sally.
– Witam.
– Powiedział, że jest bohaterem, tak jak ty, James.
– To możliwe. Możesz mu ufać, Sally.
Skinęła głową. Był to bardzo drobny ruch. Zauważył, że znów zamykają jej się oczy.
– Nie masz jeszcze chęci coś zjeść?
– Nie, jeszcze nie. Nie odejdziesz, prawda?
– Nigdy.
Mógłby przysiąc, że kąciki jej ust uniosły się odrobinę w bardzo leciutkim uśmiechu. Nie myśląc wiele, nachylił się i pocałował jej zamknięte usta.
– Cieszę się, że znów cię dopadłem. Kiedy obudziłem się w domu Davida Mountebanka, z głową jak pulsująca bania, powiedział mi, że znikłaś. Nigdy w życiu tak się nie bałem. Już nigdy mi nie zginiesz, Sally.
Читать дальше