– Wszystko będzie dobrze, przysięgam. Przysięgam, że już więcej nic nie zepsuję.
Nie poruszyła się, nie oparła o niego, nie uwolniła tej potwornej złości, która tkwiła w głębi niej od tak dawna. Bała się stanąć z nią twarzą w twarz, bała się o niej mówić, gdyż łatwo mogłoby to ją zniszczyć, ba, mogłoby też zniszczyć innych.
Ta złość gotowała się w niej już od dawna, a teraz doszło do niej poczucie zdrady. Zaufała mu, a on ją zdradził. Była głupia, że uwierzyła mu tak szybko, tak całkowicie.
Sally była zdumiona, że odczuwa takie namiętności, taką ohydną żądzę zadania komuś bólu, tak jak jej zadawano ból. Myślała, że już od dawna pozbawiona jest tak gwałtownych uczuć. Cudownie było znów poczuć złość, pot spływający po ciele, chęć działania, pragnienie zemsty. Tak, pragnęła zemsty.
Wspierając się na nim analizowała, zastanawiała się, próbowała uspokoić, ale i tak nie wiedziała, co ma zrobić.
– Musisz mi teraz pomóc, Sally.
– A jeśli ci nie pomogę, zabierzesz mnie do lochów FBI, gdzie zaaplikują mi następne prochy, zmuszające do mówienia prawdy?
– Nie, ale wcześniej czy później FBI i tak dojdzie prawdy. Zwykle nam się to udaje. Morderstwo twojego ojca to grubsza afera, nie tylko samo zabójstwo, ale całe mnóstwo innych, powiązanych z nim spraw. Wiele osób pragnie złapać jego mordercę. Jest to ważne z różnych powodów. I koniec już tych bzdur o twojej niewiarygodności. Jeśli mi teraz pomożesz, uwolnisz się od tego całego piekła.
– Śmieszne, że nazwałeś to piekłem.
– Nie wiem, czemu tak powiedziałem. Zabrzmiało to trochę melodramatycznie, ale tak jakoś mi wyszło. Czy to piekło, Sally?
Nie odzywała się, patrzyła tylko prosto przed siebie, nieobecna myślami. Nie mógł tego znieść. Chciał wiedzieć, o czym myśli. Wyobrażał sobie, że o niczym przyjemnym.
– Jeśli mi pomożesz, zdobędę dla ciebie paszport i zabiorę cię do Meksyku.
Dzięki tej uwadze na chwilę powróciła do rzeczywistości. Z przekornym uśmiechem, który pewnie od bardzo dawna nie gościł na jej twarzy, odparła:
– Nie chcę jechać do Meksyku. Byłam tam już trzy razy i za każdym razem byłam potwornie chora.
– Jest środek, który należy zażyć przed wyjazdem. Chroni układ pokarmowy przed drobnoustrojami. Korzystałem z niego raz, kiedy pojechałem z kumplami na ryby do La Paz. Nie zachorowałem ani razu, chociaż większość czasu spędzaliśmy na wodzie.
– Nie wyobrażam sobie, żebyś mógł być chory z jakiegokolwiek powodu. Żadna bakteria nie miałaby ochoty zadomowić się u ciebie. Za duże ryzyko.
– Odzywasz się do mnie.
– No tak. Mówienie mnie uspokaja. Sprawia, że żółć przestaje się gotować. Zresztą posłuchaj sam siebie, swoich słów, skierowanych do biednej ofiary, mających ją ukoić, uspokoić, ułatwić zdobycie zaufania. Naprawdę jesteś w tym bardzo dobry, świetnie operujesz głosem, tonem, dobierasz słowa. Daj spokój, James. Mam jeszcze więcej do powiedzenia. Prawdę mówiąc, wszystko już mam opanowane. Bądź łaskaw zauważyć, panie Quinlan, źe trzymam twój pistolet wymierzony w twój brzuch. Spróbuj tylko mnie ścisnąć, zrobić mi jakąś krzywdę, albo zastosować jeden z twoich efektownych chwytów, żeby mi go wyrwać, a nacisnę spust.
Istotnie poczuł wylot lufy swojego SIG-sauera przyciśnięty do brzucha. Jeszcze przed sekundą go nie czuł. Do diabła, w jaki sposób wydostała go z kabury? Fakt, że wydobyła go niezauważenie przeraził go bardziej niż świadomość, iż pistolet jest odbezpieczony, a ona trzyma palec na cynglu.
Wyszeptał w jej włosy:
– Chyba to oznacza, że nadal jesteś na mnie wkurzona, tak?
– Owszem.
– I domyślam się, że nie masz więcej ochoty rozmawiać o Meksyku? Nie lubisz łowić ryb pod wodą?
– Nigdy tego nie robiłam. Ale czas na rozmowę już się skończył.
– Ten pistolet jest niezwykle czuły i zareaguje niemal na twoje myśli – powiedział powoli i spokojnie. – Proszę, Sally, zachowaj ostrożność, nie myśl o niczym gwałtownym, dobrze?
– Postaram się, ale mnie nie prowokuj. A teraz, James, połóż się na plecach i niech ci nawet przez głowę nie przemknie myśl, żeby mnie kopnąć. Nie, nie naprężaj się tak, bo strzelę. Nie zapominaj, że nie mam nic do stracenia.
– To nie jest dobry pomysł, Sally. Porozmawiajmy jeszcze.
– KŁADŹ SIĘ NA PLECACH!
– Już dobrze. – Opuścił ręce wzdłuż tułowia i przewrócił się do tylu. Mógł spróbować kopnąć pistolet w jej dłoni, ale nie miał pewności, czybyjej przy tym mocno nie pokiereszował. Leżąc na plecach obserwował, jak się podnosi i staje nad nim z tym cholernym pistoletem w dłoni. Operowała bronią bardzo fachowo. Ani na chwilę nie odrywała wzroku od Jamesa, nawet na sekundę.
– Czy kiedykolwiek strzelałaś z jakiejś broni?
– O tak. Nie powinieneś się martwić, że się postrzelę w nogę. A teraz James, nawet nie drgnij. – Tyłem odsunęła się od niego, tyłem weszła po schodkach werandy. Chwyciła jego kurtkę i z kieszeni na piersi wyciągnęła portfel. – Mam nadzieję, że masz dość pieniędzy – rzekła.
– Cholera, zanim ruszyłem ci na ratunek podjąłem pieniądze w bankomacie.
– To miłe z twojej strony. Nie martw się, James. – Zasalutowała mu jego pistoletem, po czym zarzuciła sobie marynarkę na ramiona. – Dillon niedługo wróci, żeby ci zrobić obiad. Wydaje mi się, że słyszałam, jak wspominał coś o halibucie. Jezioro wygląda na czyste, więc może się nie otrujesz. Czy mówiłam ci kiedykolwiek, że mój ojciec przewodniczył komitetowi obywatelskiemu protestującemu przeciw zanieczyszczaniu środowiska? Nawet napisałam artykuł na ten temat, który sam prezydent Reagan określił jako wyśmienity. Ale kogo to teraz obchodzi? Nie, nic nie mów, teraz mówię ja. Właściwie jest to całkiem przyjemne. Widzisz więc, bez względu na to, co jeszcze zrobił ten bydlak, dokonał też czegoś dobrego. No tak, panie Quinlan, chciał pan poznać pikantne szczegóły związane z tym, kto i co mi robił w sanatorium. Umierasz z ciekawości, kto to zrobił i kto mnie tam umieścił. Cóż, nie był to ani doktor Beadermeyer, ani mój mąż. To był mój ojciec.
A teraz, pomyślała, czy kiedykolwiek będzie mogła się zemścić na człowieku, który nie żyje? Ruszyła błyskawicznie, biegnąc szybciej, niż ją o to podejrzewał, aż piasek tryskał spod tenisówek.
Była przy samochodzie, kiedy zerwał się na nogi. Bez zastanowienia ruszył najszybciej jak mógł w stronę oldsmobila. Zobaczył, że stanęła przy drzwiach kierowcy, szybko wymierzyła i poczuł grad żwiru na nogawce dżinsów, gdy pocisk uderzył niespełna trzydzieści centymetrów od jego prawego buta. Już była w środku. Silnik zapalił. Boże, ależ jest szybka.
Patrzył, jak rusza tyłem i wąskim duktem wyjeżdża na małą, wiejską drogę. Nieźle jej to szło, podjechała bardzo blisko wiązu, ale nie otarła się samochodem o pień. Miłe z jej strony, gdyż władze nigdy nie były zadowolone, kiedy musiały lakierować służbowe samochody.
Znów gnał za nią, świadomy, że musi coś zrobić, ale nie miał pojęcia co. Godził się z faktem, że jest głupcem i niekompetentnym idiotą. I biegł, biegł.
Jej ojciec bił ją, dotykał i upokarzał w sanatorium? To ojciec ją tam umieścił? Dlaczego?
Cała ta sprawa była czystym szaleństwem. I dlatego nic mu nie powiedziała. Jej ojciec nie żył, nie można go przycisnąć, a cała ta historia wyglądała na wariactwo.
– Wyhamuj, Qumlan – zawołał za nim Dillon. – Wracaj. Odjechała na dobre.
Odwrócił się i ujrzał biegnącego za nim Dillona. -Kiedy ostatnim razem mierzyłem ci czas na bieżni, nie byłeś w stanie prześcignąć przyspieszającego oldsmobila.
Читать дальше