– Tak, tak. Psiakrew, to moja wina! Nie musisz mi tego mówić.
– Tego wcale nie trzeba mówić. Skąd wzięła twoją broń?
Quinłan odwrócił się twarzą do swojego długoletniego przyjaciela, wsunął ręce do kieszeni dżinsów i odezwał się najbardziej zdumionym głosem, jaki kiedykolwiek zdarzyło się Bilionowi usłyszeć.
– Przytulałem ją i próbowałem przekonać, że zrobiłem to, co musiałem, że nie zdradziłem jej zaufania, naprawdę nie zdradziłem, i myślałem, że zaczyna to rozumieć. Wygląda na to, że tym razem spieprzyłem sprawę. Nic nie poczułem. Absolutnie nic. A potem oświadczyła, że trzyma pistolet wycelowany w mój brzuch. Trzymała.
– Nie wiem, czy cieszyć się z partnera, który tak zgłupiał, że nie potrafi utrzymać w kaburze swojej własnej broni.
– Czy to ma być jakaś dziwaczna aluzja seksualna?
– Zupełnie nie. Chodźmy do telefonu. Mam nadzieję, że nie przecięła kabla.
– W ogóle nie wchodziła do domku.
– Dzięki ci, Boże, za drobne łaski. Był już najwyższy czas, żeby nam się jakaś przytrafiła.
Quinlan zapytał:
– Czy twoje koneksje są na tyle dobre, żebyśmy mieli szansę na następną? Jeśli nie, zadzwonię do ciotki Paulie. Wspólnie z wujkiem Abe mają lepsze dojścia niż sam papież.
Wiedziała, że James tu dotrze, może nie natychmiast, ale na pewno niedługo. Wiedziała też, że ma czas. Niedobrze się stało, że nie wyrwała sznura telefonicznego ze ściany. To by go naprawdę opóźniło. Ale za dużo rzeczy miała na głowie.
Zatrzymała oldsmobil na pustym parkingu przy Cooperton Street. Zamknęła drzwi i mając na sobie kurtkę Jamesa, która powinna zapewnić jej modny wygląd, ruszyła powoli w stronę domu opatrzonego numerem 337, przyjemnej ceglanej budowli w stylu georgiańskim, stojącej przy Lark Street. Na parterze paliło się światło. Modliła się, żeby w domu była No-elle, a nie policja czy FBI.
Mocno się przygarbiła i zaczęła biec wzdłuż linii krzewów w kierunku biblioteki na parterze. W kierunku gabinetu ojca. Pokoju, w którym pierwszy raz zobaczyła ojca, wymierzającego cios matce. To było dziesięć lat temu. Dziesięć lat. Co się stało z tymi latami? Studia przerywane nocnymi telefonami, przesadnie częstymi wizytami w domu, nawet niespodziewanymi w środku tygodnia, by się upewnić, że ojciec nie bije matki.
Wyczuwała w swoim ojcu rozjątrzony gniew za tę ingerencję, ale jego z każdym rokiem coraz bardziej znacząca pozycja i panika, aby nikt się nie domyślił, że bije żonę, przez większość czasu trzymała go w ryzach. Za to gdy tylko Sally wyjeżdżała do college'u, ojciec bił matkę jak wściekły. Ale tego matka jej nie mówiła.
Po pewnych odwiedzinach w domu zapomniała zabrać swetra i szybko wróciła po niego. Otworzyła sobie drzwi kluczem i wkroczyła do biblioteki w chwili, gdy ojciec kopal matkę, leżącą na podłodze.
– Wzywam policję – powiedziała zimno od drzwi. – Nie obchodzi mnie, co się stanie. To się musi skończyć, i to natychmiast.
Ojciec zastygł z nogą podniesioną do kopnięcia i wbił w nią wzrok.
– Ty przeklęta mała dziwko! Co tu robisz, do cholery?
– Natychmiast wzywam policję. To już koniec.
Wyszła do holu do telefonu, stojącego na małym stoliczku w stylu Ludwika IV pod lustrem w pozłacanych ramach.
Wybrała już dwie dziewiątki, kiedy ktoś chwycił jej rękę. To była Noelle, płacząca, błagająca, aby nie dzwoniła na policję, błagająca na kolanach, bez końca, ze łzami spływającymi po twarzy.
Sally patrzyła na kobietę obejmującą ją za kolana i czuła łzy bólu, cieknące po policzkach. Potem spojrzała na ojca, stojącego w drzwiach do biblioteki, z rękami założonymi na piersiach, wysokiego i szczupłego, pięknie ubranego w wełny i kaszmiry, z gęstymi, ciemnymi włosami, przetkanymi lśniącą siwizną, który wyglądał jak romantyczny bohater filmowy. Obserwował ją.
– Śmiało, zrób to – powiedział. – Zrób to, a zobaczysz, jak twoja matka się zachowa, gdy gliny się tu zjawią. Powie, że jesteś oszustką, Sally, że jesteś zazdrosną małą dziwką, że nie chcesz, żebym ją darzył uczuciem, że zawsze żywiłaś do niej urazę, nie lubiłaś własnej matki. Czyż nie dlatego stale przyjeżdżałaś ze szkoły do domu? Śmiało, Sally. Zadzwoń. Sama się przekonasz. – Przez cały ten czas stał bez ruchu i mówił tym swoim odurzającym, hipnotyzującym głosem, którym od trzydziestu lat zwodził swoich kolegów i klientów. Zachował ślady akcentu południowca, wiedząc że dodają one właściwej wymowy zręcznie cedzonym słowom, które chciał podkreślić.
– Proszę, Sally, nie. Nie dzwoń. Błagam cię. Nie możesz. To by wszystko zniszczyło. Nie mogę ci na to pozwolić. To niebezpieczne. Wszystko jest w porządku, Sally. Tylko nie dzwoń, na miły Bóg, nie dzwoń.
Obrzuciła rodziców ostatnim spojrzeniem i wyszła. Wróciła dopiero siedem miesięcy później, po ukończeniu college'u. Może ojciec bił matkę nieco mniej tylko dlatego, że Sally nie przyjeżdżała do domu.
Śmieszne, że dopiero teraz przypomniała sobie to zdarzenie. Dopiero teraz… gdy przyjechała do Cove i poznała Jamesa, a jej egzystencja znowu zaczęła przypominać życie, pomimo morderstw, pomimo telefonów od ojca, pomimo wszystkiego.
Naprawdę musi być szalona. Przeklęty facet zawiódł jej zaufanie. Nie sposób byto temu zaprzeczyć. Ale też uratował ją, chociaż to się nie liczyło, na tym mniej więcej polegała jego praca. Nadal zdumiewała ją własna naiwność. Był z FBI. Wytropił ją i kłamał.
Kiedy zbliżyła się do okien biblioteki, pochyliła się jeszcze bardziej. Zajrzała do środka. Matka czytała książkę. Siedziała w ulubionym fotelu bujanym swego męża i czytała książkę. Wyglądała wyśmienicie. Cóż, powinna. Bydlak nie żyje od dobrych trzech tygodni. Koniec z siniakami. Koniec z perspektywą siniaków.
Sally czekała w bezruchu. W domu nie było nikogo innego.
*
– Jesteś pewny, że jedzie do domu, Quinlan?
– Nie do domu. Jedzie do swojej matki. Nie do domu swojego męża. Wiesz, jaką mam intuicję. Zresztą, szczerze mówiąc, trochę ją poznałem. Czuje coś do swojej matki. Tam pojedzie w pierwszej kolejności. Mogę się założyć, że ojciec i mąż wspólnie umieścili ją w tamtym zakładzie. Czemu? Nie mam zielonego pojęcia. Wiem tylko, że jej ojciec był bardzo złym człowiekiem.
– Zakładam, że później mi powiesz, co miałeś na myśli.
– Jedź szybciej, Dillon. Dom stoi przy Lark Street, pod numerem 337. Tak, powiem ci, ale nie teraz. Jedźmy dalej.
– Cześć, Noelle.
Noelle St. John powoli opuściła czytaną książkę na kolana. Potem równie wolno spojrzała w stronę drzwi, w których stała jej córka, ubrana w męską marynarkę, sięgającą niemal do kolan.
Matka nie poruszyła się, tylko patrzyła na nią. Kiedy Sally była młodsza, Noelle zawsze ją obejmowała, przytulała, całowała. Teraz nawet się nie poruszyła. Cóż, jeśli wierzyła, że Sally jest szalona, może to miało jakiś sens. Czyżby sądziła, że córka zjawiła się tu, żeby ją zastrzelić? Odezwała się miękkim, przestraszonym głosem. – Czy to naprawdę ty, Sally?
– Tak. Znów wydostałam się z sanatorium. Uciekłam od doktora Beadermeyera.
– Ale dlaczego, kochanie? Przecież tak dobrze się tobą opiekuje, prawda? Czemu na mnie tak patrzysz, Sally? Coś jest nie tak?
Ale nic już nie było ważne, bo jej matka uśmiechała się do niej. Noelle zerwała się na nogi i podbiegła, chwytając ją w objęcia. Gdzieś przepadły wszystkie te lata. Znów była małą dziewczynką. Była bezpieczna.
Читать дальше