– O cholera – zaklął Dillon.
– Co? Aha. – Dwa owczarki niemieckie gnały w ich stronę.
– Psiakrew, nie chcę ich zabijać.
– Nie musisz. Tylko stój spokojnie, Dillon.
– Co zamierzasz…
Dillon zobaczył, jak Quinlan wyciąga spod czarnej bluzy owiniętą plastikiem paczuszkę. Rozwinął ją; w środku znajdowały się trzy kawatki surowego mięsa. Psy były w odległości zaledwie czterech metrów. Quinlan nadal się nie poruszał, wyczekując, wyczekując.
– Jeszcze jedna sekunda – mruknął i rzucił jeden kawałek mięsa w jedną, drugi w przeciwną stronę. Psy natychmiast rzuciły się do mięsa.
– Ruszajmy. Ostatni kawałek zachowam na drogę powrotną.
– Niezły system bezpieczeństwa – zauważył Dillon.
Zaczęli biec, nisko pochyleni, z wyłączoną latarką, gdyż kilka lamp, zapalonych na długim, rozciągającym się przed nimi budynku wystarczająco oświetlało drogę.
– Mówiłeś, że wszystkie pokoje pacjentów usytuowane są w lewym skrzydle.
– Zgadza się. Gabinet Beadermeyera jest na samym końcu prawego skrzydła. Jeśli drań jest tam jeszcze, to będzie w bezpiecznej odległości.
– Powinna tam być jeszcze jakaś mała dyżurka.
– Mam nadzieję. Nie miałem czasu na przejrzenie informacji o personelu i administracji. Nie wiem, ile osób pracuje na nocnej zmianie.
– Przeklęta, bezużyteczna maszyna.
Dillon roześmiał się.
– Nie przyganiaj mi, że wziąłem ślub ze swoim komputerem, bo sam większość weekendów spędzasz w tym swoim cholernym klubie, zawodząc na saksofonie. Hola, Guinlan, stój.
Zastygli natychmiast, przywierając do ściany budynku, za dwoma wysokimi krzakami. Ktoś nadchodził energicznym krokiem, z latarką w rękach.
Gwizdał motyw muzyczny z „Przeminęło z wiatrem".
– Romantyczny strażnik – szepnął Quinlan.
Mężczyzna poświecił latarką na boki i znów do przodu. Nie przestawał gwizdać. Plama światła przesunęła się tuż nad ich pochylonymi głowami, ukazując oczom strażnika tylko czarne cienie.
– Mam jedynie nadzieję, że Sally tu jest – powiedział Quinlan. – Beadermeyer musi wiedzieć, że się zjawię. Jeśli to on mnie uderzył, na pewno sprawdził moją legitymację. A co będzie, jeśli już ją wywieźli?
– Jest tutaj. Przestań się martwić. A jeśli jej nie ma, no cóż, wtedy szybko ją znajdziemy. Czy mówiłem ci, że byłem dziś umówiony na randkę? Miałem randkę, a patrz, co robię zamiast tego. Bawię się z tobą w ekipę ratowniczą. Przestań się zamartwiać. Jesteś sprytniejszy od Beadermeyera. Nadal tu jest, gotów jestem się założyć. Mam wrażenie, że w tym Beadermeyerze jest więcej arogancji niż w większości śmiertelników. Chyba drań wierzy, że jest niezwyciężony.
Znów się poruszali, zgięci prawie do ziemi, bez latarki, jak dwa cienie sunące ponad starannie utrzymanym trawnikiem.
– Musimy się dostać do środka.
– Niedługo – rzekł Dillon. – Na razie do przodu. Później będzie trudniej. Wyobraź sobie, kiedy nas zobaczą w strojach włamywaczy wałęsających się po korytarzach.
– Szybko znajdziemy jakąś pielęgniarkę, która nam powie, gdzie szukać.
– Jesteśmy już prawie przy wyjściu ewakuacyjnym. Już jesteśmy. Pomóż mi otworzyć drzwi, Quinlan.
Dzięki Bogu dobrze naoliwione, pomyślał Quinlan, kiedy ostrożnie zamknęli za sobą drzwi. Włączył latarkę. Znajdowali się w zamkniętym pomieszczeniu, mogącym pomieścić co najmniej sześć samochodów. Chwilowo stały tam cztery auta. Obeszli je, po czym Quinlan światłem latarki omiótł tablice rejestracyjne.
– Spójrz, Dillon. Nieźle zgadłem, co? Drań ma nietypową tablicę – BEADRMYR. A więc nadal tu jest.
Nie miałbym nic przeciwko spotkaniu się z nim.
– Marvin miałby nasze jaja.
Quinlan roześmiał się.
Dillon użył jednego ze swoich wytrychów, żeby otworzyć zamek w drzwiach. Zajęło mu to zaledwie moment.
– Robisz się w tym dobry.
– Nabierałem wprawy w Quantico co najmniej sześć godzin-Mieli tam ze trzy tuziny zamków różnych typów. Ćwiczyli cię ze stoperem. Bytem szósty.
– Ilu agentów odbywało przeszkolenie?
– Siedmioro. Ja i sześć kobiet.
– Później chętnie dowiem się czegoś więcej.
Znaleźli się w długim korytarzu, oświetlonym lampami, dającymi przyćmione, łagodne światło. Na drzwiach nie było tabliczek z nazwiskami, tylko numery.
– Musimy dorwać jakąś pielęgniarkę – rzekł Dillon.
Zza rogu korytarza wyszli wprost na pokój pielęgniarek. W środku była tylko jedna kobieta, która czytała książkę. Od czasu do czasu zerkała na ekran telewizora, stojącego na wprost niej. Byli tuż koło niej, kiedy w końcu ich zauważyła. Gwałtownie wciągnęła powietrze, a gdy usiłowała poderwać się z krzesełka i pobiec, książka upadła na linoleum.
Quinlan złapał ją za rękę i delikatnie zacisnął dłoń na jej ustach.
– Nie zrobimy ci krzywdy. Tylko bądź cicho. Masz spis pacjentów, Dillon?
– Tak, jest tutaj. Pokój 222.
– Przepraszam – spokojnie powiedział Quinlan i wymierzył jej cios w szczękę. Opadła na niego. Opuścił ją na podłogę i przeciągnął pod biurko.
– Mijaliśmy pokój 222. Szybko, Dillon. Mam wrażenie, że nasza świetlana przyszłość za chwilę legnie w gruzach.
Szybko pobiegli korytarzem, przebywając połowę drogi, którą przyszli.
– Tu jest. Nie ma światła. To dobrze.
Quinlan powoli napad na drzwi. Tak jak podejrzewał, cholerne drzwi były zamknięte na klucz. Przepuścił Dillona. Ten obejrzał zamek, potem wyciągnął wytrych. Nie powiedział ani słowa, tylko zamienił wytrych na inny. Po długich trzech minutach zamek się otworzył.
Quinlan gwałtownie otworzył drzwi. Delikatne światło z korytarza wpadło do środka, prosto na oblicze mężczyzny, siedzącego na wąskim łóżku i pochylającego się nad kobietą.
Mężczyzna obrócił się na łóżku, lekko się uniósł, z ustami gotowymi do krzyku.
– Nie wiedziałem, że umiesz tak szybko się poruszać – powiedział z podziwem Dillon, kiedy Quinlan rzucił się do łóżka i wyrżnął mężczyznę pięścią w usta, zanim ten zdążył wydać choćby jeden dźwięk. Zrzucił go z łóżka na podłogę.
– Czy to jest Sally Brainerd?
Quinlan zerknął szybko na małego człowieczka, który zaczął krwawić z nosa, potem przeniósł wzrok na kobietę na łóżku.
– To Sally – rzekł głosem tak przepełnionym wściekłością, że Dillon obrzucił go zdumionym spojrzeniem. – Poczekaj, zamknę drzwi. Wtedy będziemy mogli skorzystać z naszych latarek. Zwiąż czymś tego małego jegomościa.
Quinlan poświecił latarką na jej twarz. Był wstrząśnięty bladością i bezwładem jej ciała.
– Sally – zawołał, leciutko klepiąc ją po twarzy.
Nie zareagowała.
– Sally – powtórzył i tym razem nią potrząsnął. Kołdra zsunęła się w dół i zobaczył, że jest naga. Zerknął na wątłego mężczyznę, który leżał teraz nieprzytomny i związany. Czyżby planował ją zgwałcić?
Była zupełnie nieprzytomna. Oświetlił latarką jej nagie ramię. Dostrzegł sześć śladów po igle. Przeklęte dranie.
– Spójrz, Dillon. Popatrz tylko, co jej zrobili.
Dillon ostrożnie przesunął palcami po śladach ukłuć.
– Wygląda na to, że tym razem dali jej naprawdę dużą dawkę – zauważył, kiedy pochylił się nad nią i uniósł jej powieki. – Naprawdę potężna dawka – powtórzył. – Przeklęte dranie. – Zapłacą za to. Zobacz, jakie ubranie jest w szafie.
Читать дальше