– Nie zapominaj, że to mogło być samobójstwo.
– Wiem, chociaż sprawa trochę cuchnie, nie uważasz?
– Nie mam pojęcia, ale węsz dalej, Davidzie. Zastanawiam się, dlaczego nikt kompletnie nic nie słyszał. Trudno w to uwierzyć, prawda? Ludzie zanadto się różnią, żeby wszyscy się ze sobą zgadzali. Ha, zapowiada się dla ciebie ciekawy czas.
– Owszem. Myślę jednak nadal, że staruszkowie po prostu się boją. Będę się kręcił w pobliżu, Quinlan. Zaopiekuj się Sally. Jest w niej coś takiego, co skłania człowieka do schowania jej za pazuchę i pilnowania, by nie stała jej się żadna krzywda.
– Może teraz, lecz wyobrażam sobie, że gdybyś w normalnych warunkach próbował ją chronić, zdzieliłaby cię tak, aż byś zobaczył gwiazdy przed oczami.
– Odniosłem takie samo wrażenie. Prawdopodobnie kiedyś by się tak zachowała, ale nie teraz. Tak, coś tutaj nie gra, ale spodziewam się, że mi nie powiesz co.
– Odezwę się do ciebie, Davidzie. Powodzenia z autopsją.
– Och, muszę zadzwonić do żony. Chyba nie zapomniała, że będę w domu na obiedzie.
– Jesteś żonaty?
– Obrączka to była pierwsza rzecz, którą u mnie zauważyłeś, Quinlan. Nie bądź taki cwany. Potem wspomniałem nawet o jednym z moich dzieci. Mam trójkę, same dziewczynki. Kiedy staję w progu, dwie wspinają się po moich nogach, a trzecia przyciąga krzesełko, żeby wskoczyć mi w objęcia. To wyścig, która pierwsza obejmie mnie za szyję.
David obdarzył Quinlana krzywym uśmiechem, lekko zasalutował i wyszedł.
Nikt nie potrafił rozmawiać o niczym innym, tylko o doktorze Spiverze i o tym, że dwójka obcych znalazła go leżącego w bujanym fotelu, z przestrzeloną głową i zakrwawionymi rękami.
Zabił się – wszyscy byli zgodni – ale dlaczego?
Ostatnia faza raka, zaopiniowała Thelma Nettro. Jej dziadek miał raka i popełniłby samobójstwo, gdyby wcześniej nie umarł.
Był prawie niewidomy, powiedział Ralph Keaton. Wszyscy wiedzieli, że jest zadowolony, bo po wydaniu ciała będzie je grzebał. Ralph utrzymywał, iż doktor nie mógł znieść świadomości, że przestał już być nieomylnym lekarzem.
Cierpiał, bo jakaś kobieta nim wzgardziła, powiedziała Helen Keaton, nakładając potrójną porcję lodów czekoladowo-orzechowych dla Sherry Vorhees. Mnóstwo ludzi w podeszłym wieku po prostu nudziło już życie. Doktor poradził sobie sam, zamiast czekać, jęcząc przez następne dziesięć lat, aż go wezmą diabli.
A może, rzucił Hunker Dawson, ale tylko może, doktor Spiver miał coś wspólnego ze śmiercią tamtej nieszczęsnej kobiety. Jego późniejsze samobójstwo miałoby wówczas sens, prawda? Poczucie winy doprowadziłoby takiego porządnego człowieka jak doktor do targnięcia się na własne życie.
Chociaż w mieście nie było prawników, jednak szeryf szybko znalazł ostatnią wolę doktora Spivera. Miał około dwudziestu dwóch tysięcy dolarów na koncie bankowym w South Bend. Wszystko zapisał Fundacji na Rzecz Miasta, której przewodniczył wielebny Hal Vorhees.
Szeryf David Mountebank był zdumiony, dowiedziawszy się o istnieniu fundacji. Nigdy o czymś takim nie słyszał. Jaki wpływ mogła mieć ta fundacja na postępowanie mieszkańców? Oczywiście nadal nie wiedział, czy ktoś nie włożył lufy pistoletu kaliber 38 w usta doktora, nie pociągnął za spust, a potem nie wcisnął broni w jego dłoń.
To była zbrodnia z premedytacją. Albo też doktor Spiver sam włożył sobie lufę w usta. Tego wieczora
Ponser zadzwonił do Davida o ósmej. Skończył sekcję zwłok, której wyniki nie były jednoznaczne, niech go szlag trafi. Gdy David zaczął go przyciskać, Ponser wreszcie zdecydował się na samobójstwo. Nie, doktor Spiver nie cierpiał na żadną nieuleczalną chorobę, a przynajmniej Ponser niczego nie zauważył.
Tego samego wieczora Amabei odezwała się do Sally: – Myślę, że powinnyśmy razem wyjechać do Meksyku i pobyczyć się na plaży.
Sally uśmiechnęła się. Nadal zawinięta była w szlafrok Amabei, gdyż nie mogła się rozgrzać. James nie chciał jej pozostawić, ale potem chyba przypomniał sobie o czymś, co skłoniło go do szybkiego powrotu do Thelmy. Miała ochotę zapytać, co to było, ale nie zrobiła tego. – Nie mogę jechać do Meksyku, Amabei. Nie mam paszportu.
– W takim razie jedźmy na Alaskę. Będziemy mogły leżeć w zaspach śnieżnych. Ja będę malować, a ty, Sally… no właśnie, co? Czym się zajmowałaś, zanim zastrzelono twojego ojca?
Sally zrobiło się jeszcze zimniej. Mocniej otuliła się szlafrokiem i przysunęła do grzejnika.
– Byłam asystentką senatora Bainbridge'a.
– Przeszedł na emeryturę?
– Tak, w ubiegłym roku. Więcej już nigdzie nie pracowałam.
– Dlaczego?
Seria szalonych scen stanęła jej przed oczami, krzycząc głośniej niż wiatr wyjący za oknem. Chwyciła za brzeg kuchennego stołu.
– Już dobrze, dziecino, nie musisz mi nic opowiadać. To naprawdę nieważne. Boże, co za dzień! Będzie mi brakowało doktora. Mieszkał tu od zawsze. Wszystkim go będzie brakowało.
– Nie, Amabei, nie wszystkim.
– A więc twoim zdaniem to nie było samobójstwo, Sally?
– Tak – odparła Sally, mocno wciągając powietrze do płuc. – Myślę, że w mieście panuje jakieś szaleństwo.
– Co za pomysł! Mieszkam tu niemal od trzydziestu lat. Nie jestem szalona. Nikt z moich przyjaciół nie jest szalony. Wszyscy są mocno stąpającymi po ziemi ludźmi, pełnymi przyjacielskich uczuć i troski o siebie nawzajem i o miasto. A poza tym, gdybyś miała rację, to szaleństwo ujawniło się dopiero po twoim przybyciu. Jak to wyjaśnisz, Sally?
– To właśnie powiedział szeryf. Amabel, czy naprawdę wierzysz, że Laura Strather, ta kobieta, którą znaleźliśmy z Jamesem, została sprowadzona do miasta przez kogoś obcego, kto ją tu przetrzymywał przed zamordowaniem?
– W tej chwili widzę jedynie, że masz gonitwę myśli, a to nie jest najzdrowsze dla ciebie, zwłaszcza kiedy wszystko w twoim życiu jest wywrócone do góry nogami. Przestań po prostu o tym myśleć. Niedługo wszystko wróci do normy. Musi wrócić.
Tej nocy, bezdeszczowej, ale z silnym wiatrem, dokładnie o trzeciej nad ranem coś obudziło Sally. Przez chwilę leżała bez ruchu. I wówczas usłyszała delikatne stukanie w okno. Przynajmniej nie był to krzyk kobiety.
Pewnie jakaś gałąź, pomyślała, obracając się na bok i zakrywając po czubek nosa. Tylko gałąź.
Stuk.
Zrezygnowana, podniosła się z łóżka.
Stuk.
Nie pamiętała, że pod oknem nie rosło wystarczająco wysokie drzewo, dopóki nie rozsunęła zasłon i nie ujrzała nienaturalnie bladej, śmiejącej się twarzy swojego ojca.
Amabel znalazła ją klęczącą na środku pokoju, z rękoma zaplecionymi wokół ciała. Okno było otwarte, zasłony porwane przez wiatr powiewały na zewnątrz, a Sally krzyczała i krzyczała, dopóki gardło jej się nie zacisnęło i nie wydała więcej żadnego głosu.
*
Quinlan podjął natychmiastową decyzję.
– Zabieram ją z powrotem do Thelmy. Zostanie ze mną. Jeśli coś jeszcze się stanie, będę na miejscu.
Zadzwoniła do niego pół godziny wcześniej i z trudem wyrzucając słowa błagała, żeby przyszedł i zmusił jej ojca do zniknięcia. W tle słyszał głos Amabel, powtarzający, że w tym stanie nie powinna telefonować do nikogo, a już zwłaszcza do człowieka, którego nie zna, żeby odłożyła słuchawkę, że to była tylko gra jej wyobraźni. Trzeba wziąć pod uwagę wszystko, przez co przeszła.
I nadal mówiła to samo, ignorując obecność Quinlana.
– Pomyśl tylko, dziecinko. Spałaś smacznym snem, kiedy usłyszałaś dziwne odgłosy wiatru za oknem. Śniło ci się, podobnie jak poprzednio. Założę się, że nie byłaś w pełni rozbudzona, gdy odsłaniałaś zasłony.
Читать дальше