Miała wrażenie, jakby brakowało powietrza. Próbowała głęboko zaczerpnąć tchu, ale nie mogła. Zerknęła na łukowe przejście, prowadzące do saloniku.
Nagle poczuła, że nie chce tam iść. Zmusiła się jednak do stawiania powolnych kroków. Chciała, żeby przy jej boku kroczył James i mówił do niej, przerywając tę koszmarną ciszę. Na litość boską, staruszka po prostu tu nie ma, i tyle.
Spróbowała zrobić następny głęboki wdech. Posunęła się krok do przodu. Stanęła w łukowym przejściu. Salonik był równie mroczny i szary jak przedpokój. Szybko zapaliła górne światło. Zobaczyła bogaty dywan, lampę w stylu Tiffany'ego, której wówczas doktor Spiver nie zauważył i zrzucił. Lampa nie była stłuczona ani połamana. Sally zrobiła krok do środka saloniku.
– Doktorze Spiver, jest pan tam?
Odpowiedzi nie było.
Rozejrzała się dookoła, nie chcąc wchodzić ani kroku dalej w głąb tego pokoju. Zobaczyła smugę, gwałtowny ruch. Usłyszała głośny stuk o drewnianą podłogę, potem skrzypiący odgłos bujanego fotela. Wreszcie rozległo się głośne, obrażone miauknięcie i ogromny, szary kot zeskoczył z oparcia sofy do jej stóp. Sally wrzasnęła. Potem wybuchnęła śmiechem, straszliwym, brzmiącym wariacko. – Dobry kotek -powiedziała tak cienkim głosem, że sama była zdumiona, iż może jeszcze oddychać. Kot uciekł.
Dotarły do niej odgłosy skrzypiącego z cicha, bujającego się fotela, w przód i w tył, w przód i w tył. Zdusiła krzyk w gardle. Po prostu kot poruszył fotel, który zaczął się kołysać, nic więcej. Nabrała głęboko powietrza i ruszyła szybko w przeciwległy koniec saloniku. Fotel kołysał się powoli, jakby ktoś go naciskał, zmuszał do ruchu. Obeszła fotel i stanęła przed nim.
Powietrze było nieruchome i pozbawione życia, jak stary mężczyzna, wciśnięty w wiekowy bujany fotel z giętego drewna. Jedna ręka mężczyzny zwieszała się nad podłogą, głowa opadła mu na piersi. Paznokciami skrobał lekko o drewnianą podłogę. Ten odgłos był dla Sally jak salwa karabinowa. Pięścią przyciśniętą do ust stłumiła krzyk. Kilka razy szybko odetchnęła. Zafascynowana patrzyła na krople krwi, które skapywały powoli, nieubłaganie, z czubka jego środkowego palca. Obróciła się na pięcie i pobiegła z powrotem do przedpokoju.
Zawołała głosem ochrypłym z przerażenia i chwytających ją mdłości.
– James! Tu jest doktor Spiver! James!
*
– Człowiek zaczyna się zastanawiać, pani Brandon, czy, gdyby pani tu nie było, udałoby się uniknąć tych dwóch śmierci?
Sally siedziała na brzegu sofy Amabel z rękami zaciśniętymi na podołku, kołysząc się delikatnie do przodu i do tylu, zupełnie jak stary doktor Spiver w tamtym bujanym fotelu. James przysiadł na poręczy sofy i zamarł w bezruchu, jak człowiek czekający w cieniu na przechodzącą zdobycz. David Mountebank zadał sobie pytanie, skąd mu przyszło do głowy to porównanie. Teraz wiedział już na pewno, że James Quinlan jest zawodowcem, łatwo mógł to rozpoznać po sposobie, w jaki Quin-lan zachowywał się w domu doktora Spivera, bardziej profesjonalnie od niego, zachowując spokój i dystans. Wszystkie te elementy dawały świadectwo intensywnego treningu, przy czym otrzymał go człowiek, posiadający wszystkie potrzebne zdolności oraz opanowanie.
David widział, że Quinlan martwi się o Sally Bran-don, ale w trosce tej było coś więcej, a David nie znosił sytuacji, kiedy nie wiedział wszystkiego.
– Zgadza się pani ze mną, pani Brandon? – zapytał znowu, lekko tylko naciskając w obawie, żeby się nie załamała. Była bardzo blada i wychudzona, ale musiał się dowiedzieć, co tu się naprawdę dzieje.
Odpowiedziała wreszcie z ogromną prostotą:
– Tak.
– Dobrze. – Odwrócił się do Quinlana i obdarzył go leniwym uśmiechem. – Właściwie oboje z Sally przyjechaliście tutaj niemal w tym samym czasie. Raczej dziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz?
Ciepło, ciepło, pomyślał Quinlan, zdawał sobie jednak sprawę, że David Mountebank nie może wiedzieć wszystkiego. Mógł jedynie zgadywać.
– Owszem – odparł. – I na twoim miejscu dałbym sobie spokój z tym akurat zbiegiem okoliczności. Amabel powinna niedługo wrócić. Sally, masz ochotę na herbatę?
– Jego paznokcie skrobały o drewnianą podłogę. Idiotycznie się przez to przestraszyłam.
– Ja też byłbym tym głupio przerażony – powiedział David. – A więc przyszliście tu oboje, bo Hunker Dawson spad! z krzesła i uszkodził sobie ramię.
– Tak – odparł James. – Dokładnie tak. Nic grzesznego, po prostu sąsiedzka przysługa. I nic więcej, poza słowami, jakie wypowiedzieli staruszkowie, kiedy wychodziliśmy. Coś o tym, że to nie ma znaczenia. Że Hunker nie powinien iść. Żeby nam pozwolić pójść, że to już czas.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że wiedzieli o śmierci doktora i pragnęli, żebyście to wy go znaleźli?
– Nie mam pojęcia. Wszystko to naprawdę nie ma sensu. Po prostu pomyślałem, że nic nie będę ukrywał.
– Sądzisz, że popełnił samobójstwo?
– Jeśli wziąć pod uwagę kąt, pod którym padł strzał, jak upadł pistolet i jak opadło ciało, myślę że obie możliwości są prawdopodobne. Twój biegły lekarz może to rozstrzygnąć, prawda?
– Ponser jest dobry, ale nie aż tak dobry. Nie przeszedł najlepszego przeszkolenia. Pozwolę mu się zająć tą sprawą, a jeśli rezultaty nie będą rozstrzygające, poproszę o pomoc Portland.
Sally uniosła głowę.
– Naprawdę sądzisz, że mógł popełnić samobójstwo, James?
Skinął głową. Chciał powiedzieć więcej, ale wiedział, że nie może, nawet gdyby nie było tu szeryfa. Musiał powstrzymać wszystkie słowa, które cisnęły mu się na usta, które chciał jej powiedzieć. Za dużo tego było.
– Czemu miałby to zrobić?
Quinlan wzruszył ramionami.
– Może miał nieuleczalną chorobę, Sally. Może bardzo cierpiał.
– Albo może wiedział o czymś i nie mógł tego znieść. Zabił się, żeby kogoś osłonić.
– Skąd ten pomysł, pani Brandon?
– Nie mam pojęcia, szeryfie. To wszystko jest po prostu obrzydliwe. Kiedy znaleźliśmy tamtą nieszczęsną kobietę, Amabel powiedziała mi, że tutaj nigdy nic się nie działo, jeśli nie liczyć przygody Kleszcza, kota doktora Spivera, który uwiązł kiedyś w pniu starego wiązu, rosnącego na tyłach domu. Co się stanie z kotem?
– Dopilnuję, żeby Kleszcz znalazł nowy dom. Do diabła, gotów jestem się założyć, że któreś z moich dzieci ubłaga mnie, żebym przyniósł cholernego kota do domu.
– David – odezwał się Quinlan – dlaczego nie zaczniesz nazywać jej po imieniu?
– Dobrze, jeśli nie masz nic przeciwko temu, Sally. – Kiedy skinęła głową, znów uderzyło go, że wygląda jakoś znajomo. Ale nie potrafił skojarzyć, gdzie ją widział. Bardzo możliwe, że po prostu jest podobna do kogoś, kogo znał przed laty.
– Może ja i James powinniśmy wyjechać, żeby już nic złego się nie wydarzyło?
– Cóż, w tej chwili szanowna pani nie może opuścić Cove. Znaleźliście drugie ciało. Jest tyle pytań, na które brakuje odpowiedzi. Quinlan, może razem zrobimy herbatę Sally?
Sally obserwowała, jak wychodzą z małego saloniku. Szeryf przystanął przed jednym z obrazów Amabel, tym z pomarańczami gnijącymi w misie. Amabel zużyła całe pokłady farby na gnijące fragmenty pomarańczy. Obraz był niepokojący. Wzdrygnęła się. O czym szeryf chciał rozmawiać z Jamesem?
*
David Mountebank przyglądał się Quinlanowi, nalewającemu wodę do starego czajnika i włączającemu kuchenkę.
Читать дальше