Zanurzyła się głębiej, a wyczerpanie opanowało ją całkowicie. Gdzieś w górze widziała z dziwną obojętnością blask księżyca, ale czuła, że ciemność wciąga ją w swoje objęcia. Nie czuła już zimna, tylko znużenie i nieuchronność tego, co się dzieje.
Noah.
Wydało jej się, że w kręgu światła u góry pojawiła się jego twarz z czasów, gdy był dzieckiem. Wołał do niej, wyciągał ramiona. Krąg światła rozpadł się nagle na odłamki srebra.
Noah. Myśl o Noahu.
Choć nie miała już siły, sięgnęła w górę, ku tej wyimaginowanej ręce. W jej uścisku rozpłynęła się jak woda. Jesteś za daleko. Nie mogę cię dosięgnąć.
Znów poczuła, że ześlizguje się w dół, wpada w mrok. Ręce Noaha znikły, ale wciąż wzywał ją jego głos. Jeszcze raz sięgnęła ku niemu w górę, zobaczyła rozjaśniający się krąg, srebrną aureolę tuż w zasięgu ręki. Jeśli uda mi się jej dotknąć, pomyślała, to dotknę raju. Walczyłaby tam dotrzeć, bijąc rękoma i nogami z wciągającą ją ciemnością, napinając wszystkie mięśnie w dążeniu ku światłu.
Jej ręka przebiła powierzchnię, rozbijając ją na krople głowa wychynęła po jeden łyk powietrza. Dostrzegła księżyc, tak piękny i jasny, że aż zabolały ją oczy, i poczuła, że zanurza się po raz ostatni z ramieniem wyciągniętym w stronę nieba.
Jakaś ręka chwyciła jej dłoń. Prawdziwa ręka, mocny uścisk wokół przegubu. Noah, pomyślała. Znalazłam swego syna.
Teraz ta ręka ciągnęła ją w górę, wyrywała z mroku. Patrzyła ze zdumieniem, jak światło znów jaśniej rozkwitło, a potem jej głowa wynurzyła się. Patrzył na nią nie Noah, ale dziewczyna. Dziewczyna o długich włosach, błyszczących srebrem w świetle księżyca.
Mitchel Groome wylał pół kanistra benzyny na ciało Maksa Tutwilera, choć właściwie zniszczenie zwłok nie było ważne. Ta jaskinia pozostawała nieznana przez tysiąclecia, więc szczątków Maksa nikt prędko nie znajdzie. Ponieważ jednak i tak musiał zlikwidować kolonię robaków, równie dobrze może za jednym zamachem pozbyć się także ciała.
Założył maskę, chroniącą go przed oparami benzyny, powiesił na szyi lampę górniczą, by rozjaśnić ciemności jaskini. Nie śpieszył się, opróżniając trzy kanistry benzyny. Nie musiał się śpieszyć – samochód lekarki zostanie znaleziony dopiero za dnia, a nawet gdyby znaleźli go wcześniej, nikt nie powiąże Groome’a z jej śmiercią. Jeśli na kogokolwiek miałyby się skierować podejrzenia, to raczej na Maksa, którego nagłe zniknięcie tylko je umocni. Groome nie lubił improwizować; nie planował takiego posunięcia, nie planował zabijania kogokolwiek. Nie brał jednak także pod uwagę tego, że Doreen Kelly ukradnie mu samochód.
Jedno morderstwo czasami pociąga za sobą kolejne.
Skończył ochlapywanie ścian i rzucił pusty kanister w płytką kałużę benzyny pośrodku jaskini. Tuż nad nią znajdowała się największa kolonia robaków. Wydawało się, że czują nadciągającą zagładę, bo wierciły się desperacko w unoszących się oparach. Nietoperze już dawno odleciały, zostawiając swoich bezkręgowych towarzyszy ich losowi. Groome jeszcze raz rozejrzał się po jaskini, upewniając się, że o niczym nie zapomniał. Ostatnie pudełko okazów oraz naukowe notatki Maksa spoczywały bezpiecznie w bagażniku samochodu, czekającego teraz na początku szlaku. Wystarczy jedna zapałka, a jaskinia stanie w płomieniach.
Cały gatunek, poza okazami hodowanymi obecnie w laboratoriach Anson Biologicals, wyginie. Hormon wydzielany przez te robaki jest wart fortunę w kontraktach Ministerstwa Obrony, ale jedynie wówczas, gdy pozostanie wyłączną tajemnicą Anson Biologicals.
Po zniszczeniu jaskini tylko Anson będzie w posiadaniu robaków. Dla całej reszty świata przyczyna tej i wszystkich poprzednich epidemii agresji pozostanie tajemnicą.
Wyczołgał się ku wyjściu, zostawiając za sobą cienką linię dopalacza. Kucnął w pierwszej komorze, zapalił zapałkę i przytknął płomień do ziemi. Linia ognia spłynęła do wejścia do tunelu, a następnie z głośnym „szuuu” druga komora buchnęła ogniem. Groome poczuł podmuch powietrza, gdy tlen został wciągnięty jako paliwo dla ognia. Wyłączył lampę i przez chwilę przyglądał się płomieniom, wyobrażając sobie, jak robaki czernieją, a ich spalone ciała odpadają od sufitu. Myślał także o ciele Maksa, zmienionym w niedającą się zidentyfikować kupkę kości i popiołu.
Wycofał się z jaskini, zagłębiając stopy w lodowatym strumieniu, i zasłonił wejście gałęziami. Gęsto rosnące drzewa przesłonią blask płomieni. Przebrnął przez wodę i wdrapał się na brzeg. Wciąż był nieco oślepiony ogniem, jego oczy nie dostosowały się jeszcze do ciemności. Włączył lampę, by oświetlić sobie drogę do samochodu.
Dopiero gdy lampa rozbłysła, ujrzał stojących wśród drzew policjantów z wyciągniętą bronią.
Czekających na niego.
Warren Emerson otworzył oczy i pomyślał: nareszcie umarłem. Ale dlaczego jestem w niebie? To odkrycie bardzo go zdziwiło, ponieważ zawsze zakładał, że jeśli istnieje jakieś życie po śmierci, on znajdzie się w ciemnym i okropnym miejscu. Jego egzystencja będzie zaledwie kontynuacją ponurego istnienia na ziemi.
Tu zaś były kwiaty. Całe ich bukiety.
Zobaczył czerwone róże. Orchidee niczym białe motyle, które przysiadły na gałązkach na oknie. I lilie o zapachu słodszym niż najsubtelniejsze perfumy. Patrzył ze zdumieniem, bo nigdy jeszcze nie widział czegoś tak pięknego.
Potem usłyszał skrzypnięcie krzesła przy łóżku. Siedziała na nim kobieta, która się do niego uśmiechała. Kobieta, której nie widział od lat.
Włosy miała bardziej srebrne niż czarne, a wiek wyrył głębokie zmarszczki na jej twarzy. Tego jednak Warren nie dostrzegał. Patrząc w jej oczy, widział jedynie roześmianą, czternastoletnią dziewczynkę. Dziewczynkę, która zawsze kochał.
– Cześć, Warren – wyszeptała Iris Keating. Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń.
– Żyję – powiedział.
Usłyszała pytanie w jego głosie i przytaknęła z uśmiechem.
– Tak. Niewątpliwie żyjesz.
Spojrzał na rękę trzymającą jego dłoń. Przypomniał sobie, jak wiele lat temu splatały się ich palce, gdy oboje byli młodzi, gdy siadywali razem nad jeziorem. Jak bardzo zmieniły się nasze dłonie, pomyślał. Moje są pełne blizn i stwardniałe; jej powykręcane przez artretyzm. Ale znów trzymamy się za ręce, a ona wciąż jest moją Iris.
Spojrzał na nią przez łzy. I stwierdził, że jednak nie jest jeszcze gotów umrzeć.
Lincoln wiedział, gdzie ją znajdzie, i rzeczywiście tam była. Siedziała na krześle przy łóżku syna. Claire w nocy wstała ze swego własnego szpitalnego łóżka i w szlafroku, i kapciach poszła do pokoju Noaha. Siedziała tu wciąż, otulona kocem, w popołudniowym słońcu wyglądając na bladą i zmęczoną. Niech Bóg strzeże tego, kto odważy się wejść między niedźwiedzicę a jej małe, pomyślał Lincoln.
Usiadł na krześle po drugiej stronie łóżka. Ich spojrzenia spotkały się nad śpiącym Noahem. Bolało go, że Claire wciąż jest nieufna, wciąż mu nie wierzy, ale rozumiał, dlaczego tak jest. Zaledwie dzień wcześniej groził jej odebraniem tego, co kochała najbardziej na świecie. Teraz patrzyła na niego z zaciętym i równocześnie pełnym lęku wyrazem twarzy.
– Mój syn tego nie zrobił – powiedziała. – Dziś rano wszystko mi opowiedział. Przysiągł, że mówi prawdę, i ja mu wierzę.
Skinął głową.
– Rozmawiałem z Amelią Reid. Tamtego wieczoru byli razem aż do po dziesiątej. Potem odwiózł ją do domu.
Читать дальше