Droga biegła teraz po niewielkich wzniesieniach. O tej porze nocy była to samotna jazda. Reflektory Groome’a ślizgały się po czarnym asfalcie, pokrytym lodem i piaskiem z pobocza, oświetlając łuk na tyle szeroki, by widać było drzewa po obu stronach. Czarny tunel, otwarty jedynie na gromady gwiazd nad głową.
Groome zbliżył się do kolejnego zakrętu, gdzie asfalt uciekał ostro w lewo, i zahamował na szczycie pochylni dla łodzi.
Claire znów jęknęła, gdy przeciągał ją z siedzenia pasażera na miejsce kierowcy. Zapiął jej pas. Nie gasząc silnika, wrzucił bieg, zwolnił ręczny hamulec i zamknął drzwi.
Samochód zaczął toczyć się naprzód po łagodnym spadku pochylni.
Groome stał na poboczu, patrząc, jak dociera do jeziora i toczy się dalej. Na lodzie był śnieg i koła powoli go gniotły, reflektory oświetlały nagą przestrzeń. Dziesięć metrów. Dwadzieścia. Jak daleko do cienkiego lodu? Był dopiero pierwszy tydzień grudnia i jezioro nie mogło jeszcze zamarznąć tak mocno, by utrzymać ciężar samochodu.
Trzydzieści metrów. Wtedy właśnie Groome usłyszał ostry jak wystrzał trzask. Przód samochodu przechylił się w dół, reflektory nagle zginęły w śniegu i łamiącym się lodzie. Kolejny trzask i samochód przechylił się w przód pod dziwacznym kątem, a czerwone tylne światła wskazały niebo. Teraz pękł także lód pod tylnymi kołami i samochód wpadł do wody. Reflektory zgasły, gdy zostały zalane przewody elektryczne.
Koniec rozegrał się w świetle księżyca, w krajobrazie wysrebrzonym świetlistą bielą śniegu. Samochód kołysał się chwilę na wodzie, silnik zakrztusił się, woda wciągała wóz głębiej, biorąc go w posiadanie. Teraz odgłos chlapania, płynne zamieszanie, gdy samochód wślizgiwał się głębiej i zaczynał obracać. Zatonął kołami do góry, a dach utkwił w mule. Groome wyobrażał sobie kłęby ciemnych osadów, zasłaniające sączące się z góry, wodniste światło księżyca.
Jutro ktoś zobaczy połamany lód, pomyślał Groome, i doda dwa do dwóch. Biedna, przemęczona doktor Elliot, jadąc nocą do domu, przegapiła zakręt i przez nieuwagę wjechała na pochylnię dla łodzi. Co za tragedia.
Usłyszał odległe zawodzenie syreny policyjnej i odwrócił się w nagłym napięciu. Dopiero gdy wóz patrolowy minął go, a potem zniknął w oddali, pozwolił sobie lżej odetchnąć. Policję wezwano gdzie indziej – nikt nie był świadkiem jego zbrodni.
Odwrócił się i zaczął iść szybkim krokiem, ku ciemności Beech Hill. Czekała go niemal pięciokilometrowa wyprawa z powrotem do jaskini, gdzie wciąż miał wiele do zrobienia.
Czuła, jak ciemność zamyka się wokół niej, czuła szok wywołany lodowatymi objęciami wody omywającej jej ciało i nagle odzyskała przytomność, budząc się w rzeczywistości znacznie bardziej przerażającej niż jakikolwiek senny koszmar.
Czarne ciemności więziły ją w przypominającej trumnę ciasnej przestrzeni. Nie wiedziała, gdzie jest góra, a gdzie dół. Czuła jedynie, że woda wspina się wokół niej coraz wyżej, chlupiąc wokół jej pasa, zaraz potem wokół piersi. Machała rękoma w panice, instynktownie wyciągając szyję, by utrzymać głowę nad powierzchnią, ale stwierdziła, że jej ciało jest przypięte. Szarpała za przytrzymujący ją pas, ale nie mogła się uwolnić. Woda moczyła już jej kark. Oddechy zamieniły się w rozpaczliwe łykanie haustów powietrza, jakby pełnych paniki szlochów.
A później nagle wszystko wywróciło się do góry nogami.
Miała czas na jeden tylko głęboki wdech – zaraz potem przewróciła się na bok, a woda zalała jej głowę, wpływając do nozdrzy.
Połykająca ją ciemność była światem absolutnej, płynnej czerni. Claire rzucała się, schwytana pod wodą głową w dół. Płuca ją bolały, rozsadzał je ostatni zaczerpnięty haust powietrza.
Znów szarpnęła za pas na piersiach, ale nie chciał się rozluźnić, nie chciał jej wypuścić. Powietrze! Potrzebuję powietrza! W uszach waliły jej młoty, w mózgu rozbłyskiwały światła, ostrzegając o niedoborze tlenu. Traciła już siłę w kończynach, a jej wysiłki ograniczały się do bezużytecznego szarpania za więzy. Przez coraz gęstsze warstwy zagubienia zdała dobie sprawę, że ściska w dłoni coś twardego, coś, czego kształt rozpoznawała. Klamrę pasa bezpieczeństwa. Była w samochodzie. Zapięta pasami w samochodzie.
Rozpinała ten pas już tysiące razy, więc teraz jej palce automatycznie znalazły przycisk zwalniający. Przytrzymujące ją więzy zniknęły.
Kopała i machała rękoma i nogami, uderzając o ścianki samochodu. Oślepiona wodą, zdezorientowana w ciemnościach, nie potrafiła nawet powiedzieć, gdzie jest góra, gdzie dół. Palce, desperacko chwytające się wszystkiego, złapały kierownicę, otarły się o deskę rozdzielczą.
Potrzebuję POWIETRZA!
Jej płuca zaczynały się buntować i już, już miała wciągnąć wodę, gdy nagle obróciła się, a jej twarz wyskoczyła nad powierzchnię, w komorę powietrzną. Claire odetchnęła głęboko, raz, drugi i trzeci. Powietrza zostało zaledwie kilkanaście centymetrów, a i ta ilość szybko się zmniejszała. Jeszcze kilka oddechów i już nic nie zostanie.
Dzięki świeżemu dopływowi tlenu jej mózg znów zaczął funkcjonować. Zmusiła się do spokoju i myślenia. Samochód stoi na dachu. Trzeba znaleźć klamkę i otworzyć drzwi.
Wstrzymała oddech i zanurzyła się w wodę. Szybko namacała klamkę i szarpnęła. Poczuła, jak zamek odskakuje, ale drzwi nie chciały się otworzyć. Dach samochodu zbyt głęboko zapadł się w muł, który je zablokował.
Oddech!
Wynurzyła się znów w komorze powietrznej i stwierdziła, że zostało jej zaledwie kilka centymetrów. Wciągając do płuc resztki tlenu, desperacko próbowała zorientować się w postawionym na głowie świecie. Okno. Otworzyć okno.
Ostatni oddech, ostatnia szansa.
Znów zanurzyła się w wodę, szukając na oślep korbki. Palce miała już tak zdrętwiałe z zimna, że z trudem chwyciły rączkę. Każdy obrót zdawał się trwać całą wieczność, ale czuła, jak okno otwiera się, a szpara poszerza. Gdy już otworzyła je na całą szerokość, głód powietrza osiągnął stan alarmowy. Przepchnęła przez otwór głowę i ramiona i nagle znów nie mogła się ruszyć.
Kurtka! Zaczepiła się!
Rzucała się, usiłując się przepchnąć dalej, ale jej ciało tkwiło częściowo na zewnątrz, częściowo w środku samochodu. Sięgnęła do zamka błyskawicznego i rozpięła kurtkę.
W jednej chwili wyswobodziła się i gwałtownie wystrzeliła ku słabej jasności gdzieś w górze.
Przebiła się na powierzchnię, rozpryskując wodę jak milion diamentów w świetle księżyca. Wciągnęła powietrze w płuca i chwyciła najbliższą lodową krawędź. Trwała tak przez moment, dygocąc i charcząc w lodowatej nocy. Straciła już czucie w nogach, a ręce miała tak zdrętwiałe, że z trudem trzymała się lodu.
Usiłowała się nań wyczołgać, udało jej się podnieść nieco ramiona, ale natychmiast wpadła z powrotem do wody. Nie było czego się trzymać, za co chwyci, wszędzie tylko śliski lód, pokryty puszystym śniegiem. Bezradnie drapała rękami powierzchnię – brakowało punktu zaczepienia.
Znów spróbowała się wciągnąć na lód, ale ponownie ześliznęła się z pluskiem i zanurzyła się razem z głową. Wypłynęła, plując i kaszląc. Nogi miała niemal całkowicie sparaliżowane.
Nie uda jej się. Nie da rady wydostać się z wody.
Jeszcze kilkakrotnie próbowała wyczołgać się na lód, ale ubranie miała przemoczone, więc ściągało ją w dół, a dygotała tak silnie, że nawet nie była w stanie niczego się przytrzymać. Wszystkie kończyny opanowywał głęboki letarg. Były jak z drewna. Martwe. Czuła, że znów wpada w wodę, że ciemność wchłania ją, zaprasza do zimnego snu. Nie miała już energii na walkę. Nic nie zostało.
Читать дальше