Wyjęła telefon komórkowy i zadzwoniła do Anthony’ego w laboratorium szpitala Knox.
– Co pan wie o Anson Biologicals? – spytała. – Jak to się stało, że podpisali kontrakt z naszym szpitalem?
– To było dosyć dziwne. Dawniej wysyłaliśmy wszystkie nasze analizy do BloodTeku w Portland. A potem nagle, jakieś dwa miesiące temu, przenieśliśmy się do Anson.
– Kto podjął taką decyzję?
– Nasz główny patolog. Zmiana miała sens, ponieważ Anson zaoferowało niższe ceny. Szpital nie mógł się oprzeć. Prawdopodobnie oszczędzamy w ten sposób dziesiątki tysięcy dolców.
– Czy mógłby pan się dowiedzieć o nich czegoś więcej? Muszę mieć informacje jak najprędzej. Można mnie złapać przez pager.
– A co konkretnie chciałaby pani wiedzieć?
– Wszystko. Czy są czymś więcej niż tylko laboratorium diagnostycznym. I jakie inne związki mają z Tranquility.
– Zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć.
Schowała telefon. Mimo włączonego ogrzewania elektrycznego w pokoju było zimno. Rozpaliła ogień w piecyku na drewno i zrobiła sobie śniadanie z mizernych zapasów Maksa. Kawa, grzanka z masłem i trochę pomarszczone jabłko. Gdy skończyła jeść, piec dawał już tyle ciepła, że poczuła się senna. Zadzwoniła do szpitala, dowiedzieć się o stan Noaha, i usiadła przy oknie. Czekała.
Nie mógł jej przecież unikać w nieskończoność.
Wydawało jej się, że minęła ledwo chwila, gdy nagle obudziła się na krześle. Kark ją rozbolał od niewygodnej pozycji w czasie snu. Była już trzecia po południu i poranne słońce zastąpiły nisko padające popołudniowe promienie.
Wstała i masując kark, snuła się bez celu po domku. Do sypialni, na powrót do kuchni. Gdzież on jest? Przecież musi chyba wrócić po brudne rzeczy.
Zatrzymała się w dużym pokoju. Jej wzrok padł na przypiętą do ściany mapę topograficzną. Podeszła do niej bliżej, nagle skupiając uwagę na Beech Hill, wysokość 298 metrów. Co takiego powiedziała Lois Cuthbert podczas zebrania mieszkańców? Miało to coś wspólnego ze światłami, które ludzie widzieli migające na wzgórzu, i z pogłoskami o satanistycznej sekcie, zbierającej się nocą w lesie.
Lois wyjaśniła pochodzenie świateł. To ten biolog, doktor Tutwiler, który w nocy zbiera salamandry. Parę tygodni temu niemal przejechałam go w ciemnościach, gdy wracał ze wzgórza.
Claire została jedynie godzina światła dziennego – będzie jej to musiało wystarczyć na znalezienie tego, czego szuka. Wiedziała już w każdym razie, gdzie zacząć.
Wyszła z domku i wsiadła do samochodu.
Śnieg ułatwi jej poszukiwania. Skręciła na drogę prowadzącą do Beech Hill. W pobliżu posiadłości Emersona zwolniła i zauważyła, że podjazd do jego domu nie został oczyszczony ze śniegu. Od czasu jej ostatniej wizyty w celu nakarmienia kota nie pojawiły się żadne nowe ślady opon. Pojechała dalej, mijając farmę. Za nią, na wzgórzu, nie było już żadnych domów, a droga zmieniała się w polną. Kilkadziesiąt lat temu wożono tędy drewno z wyrębu, teraz korzystali z niej jedynie myśliwi i turyści zmierzający do wieży widokowej na szczycie wzgórza. Pługi śnieżne nie oczyściły ano śniegu, który ostatnio padał, i subaru Claire ledwo przebijał się naprzód. Przed nią jechał tędy już inny samochód – widziała ślady opon.
Kilkaset metrów za farmą Emersona ślady skręcały nagle i kończyły się przy grupie sosen. Nie stał tam żaden samochód – ktoś, kto tu przedtem był, zdążył już odjechać. Zostawił jednak ślady w głębokim po kolana śniegu.
Wysiadła z samochodu, by się im przyjrzeć. Zrobiły je duże buty – męski rozmiar. Prowadziły do lasu i z powrotem, jakby ktoś kilkakrotnie zawracał.
Często słyszała, że zalegający śnieg jest najlepszym przyjacielem myśliwego. Teraz to ona była myśliwym. Nie bała się, że się zgubi. Na wszelki wypadek miała ze sobą latarkę punktową, a ślady doprowadzają z powrotem do samochodu. Usłyszała dochodzący z prawej szum wody i zdała sobie sprawę, że strumień płynie bardzo blisko. Ślady biegły równolegle do niego, wspinając się ku masywnej grupie skał.
Zatrzymała się i spojrzała w zachwycie w górę. Topiący się śnieg skapywał w dół i zamarzał ponownie, tworząc skomplikowaną, błękitną rzeźbę wodospadu. Stojąc u stóp tego dawnego zwaliska skalnego, usiłowała rozwiązać zagadkę nagłego zniknięcia śladów. Czyżby Max wdrapał się na skały? Wiatr wypolerował lód na lśniącą polewę. Byłaby to zdradziecko trudna wspinaczka.
Szum strumienia ponownie przykuł jej uwagę. Spojrzała w dół, tam gdzie płynąca woda rozpuściła śnieg, i w błocie zauważyła słabo odbity ślad obcasa. Jeśli Max przeszedł strumień w bród, dlaczego nie widać jego śladów na przeciwnym brzegu?
Zrobiła krok w strumień i poczuła, jak lodowata woda przesącza się przez sznurowanie jej botków. Jeszcze jeden krok, a woda dosięgła góry butów i moczyła jej już spodnie. Wtedy nagle zauważyła szczelinę w skałach.
Częściowo zasłaniał ją krzew, który w lecie zapewne pokrywał się obfitymi liśćmi. By do niej dotrzeć, musiała wejść w wodę po kolana. Wciągnęła się na skalną półkę, a potem przepchała przez niskie wejście do leżącej dalej szerszej komory.
Była akurat na tyle duża, że Claire mogła unieść głowę. Choć przez niewielki otwór wejściowy za nią wpadało bardzo mało światła, była w stanie rozróżnić szczegóły otoczenia. Słyszała kapiące krople wody i widziała małe strumyczki, spływające po ścianach jaskini. Światło dzienne zapewne wpadało tu jeszcze jakąś inną drogą. Czy dalej na przodzie był jeszcze jeden otwór? Zza niewyraźnego zarysu łukowego otworu docierała słaba poświata. Jeszcze jedna komora.
Przecisnęła się pod łukiem. W następnej chwili spadła z kamiennej półki i zaczęła się staczać w dół, aż zatrzymała się na mokrych kamieniach. Czaszkę rozsadzał jej ból. Przez chwilę leżała oszołomiona, czekając, aż w głowie jej się przejaśni, aż w oczach przestaną migać światełka. Coś na górze zafurkotało i odleciało, szybko bijąc skrzydłami. Nietoperze.
Powoli młoty walące w jej głowie uspokoiły się i pozostał jedynie tępy ból, ale światła wciąż migały psychodeliczną zielenią. Objawy odklejenia siatkówki, pomyślała z niepokojem. Zagrażająca ślepota.
Uniosła się na nogi, wyciągając rękę, by oprzeć się o ścianę jaskini. Jednak jej dłoń nie dotknęła skały, lecz czegoś śliskiego i uginającego się. Claire wrzasnęła i szarpnęła się w tył. Znów kilka nietoperzy, bijąc skrzydłami, wyleciało z jaskini.
Rusza się. Ściana się rusza.
To, czego dotknęła, było zimne. Nie było to futerko wiercącego się nietoperza. Wciąż czuła wilgoć na palcach. Wstrząsnęła się i zaczęła wycierać dłoń o spodnie, gdy zauważyła poświatę. Przywarła do skóry, w ciemnościach obrysowując kształt dłoni. Claire, zdumiona, uniosła wzrok ku sklepieniu jaskini i zobaczyła tysiące światełek, jakby miękkich zielonych gwiazdek na nocnym niebie. Tylko że te gwiazdki ruszały się, niby rozkołysane, delikatne fale.
Ruszyła naprzód, rozchlapując kałuże, i zatrzymała się pośrodku komory. Na chwilę musiała zamknąć oczy, bo kołysanie się tych gwiazd nad głową sprawiło, że i ziemia wydała jej się chwiać pod stopami.
Źródło, pomyślała w zdumieniu. Max znalazł źródło pasożytów, jaskinię, w której ten gatunek prawdopodobnie żył od tysiącleci. Ciepło wytwarzane przez gnijące organiczne szczątki, przez ciepłokrwiste ciała setek nietoperzy, utrzymywały ten świat w stałej temperaturze mimo zmieniających się cykli pogody na powierzchni.
Читать дальше