– Ale to jest w gruncie rzeczy tylko długi ciąg „jeżeli” – powiedział Clevenger. – Buduje pani domek z kart.
Nawet czas się zgadza! Dzieciaki zarażają się w lecie, kiedy pływają w jeziorze. Powiedział pan, że przeobrażenie jaj w larwy trwa kilka miesięcy. Teraz mamy jesień i objawy właśnie zaczynają się ujawniać. Syndrom listopada. – Nagle przerwała i zmarszczyła brwi. – Nie rozumiem tylko, dlaczego tomografia mózgu nic nie wykazuje.
– Być może infekcja jest w zbyt wczesnym stadium – powiedział Clevenger. – W fazie ostrej wągry mogą być za małe, by się je dało zauważyć. No i nie ma jeszcze żadnej torbieli.
– No cóż, to się da sprawdzić prostym testem – powiedział Rothstein.
Claire kiwnęła głową.
– Jeśli którykolwiek wykaże antyciała Taenia solium, to moja teoria będzie czymś więcej niż domkiem z kart.
– Możemy zacząć od zbadania Warrena Emersona – rzekł Rothstein. – I tego chłopca w Ośrodku dla Młodocianych. Jeśli oba testy wypadną negatywnie, to pani teoria upada. Jeśli natomiast będą pozytywne…
Clevenger, naukowiec do szpiku kości, zatarł ręce na samą myśl o takiej ewentualności.
– Wtedy wyciągamy igły i opaski uciskowe, kochani – powiedział. – Bo będziemy musieli wkłuć się w bardzo wiele rąk.
Przez zamknięte drzwi J.D. obsypywał ją wyzwiskami, nazywając szmatą, tanią dziwką, kurwą. Amelia siedziała na łóżku, zatykając uszy rękoma, usiłując nie słyszeć głosu przyrodniego brata. Wiedziała, że jeśli mu odwrzaśnie, będzie jeszcze gorzej. Ostatnio J.D. wściekał się na wszystkich i szukał zwady z każdym, kto mu się nawinął pod rękę.
Wczoraj, gdy odesłano go ze szkoły do domu, popełniła błąd, nazywając go świnią. Uderzył ją tak mocno, że w uszach dzwoniło jej jeszcze parę godzin potem. Pobiegła, szlochając do matki, ale oczywiście Grace nic jej nie pomogła.
– Wiesz, jaki on jest – powiedziała tonem, który sugerował: „Mam własne kłopoty”. – Po prostu trzymaj się od niego z daleka.
Przez cały dzień Amelia siedziała zamknięta w swoim pokoju i próbowała skupić się na zadaniach domowych. Teraz jednak nie słyszała już nawet własnych myśli. Wcześniej J.D. pieklił się na dole, popychając Eddiego, wrzeszcząc na mamę, a nawet na Jacka. Może któregoś dnia Jack i J.D. pozabijają się nawzajem. Jaki ojciec, taki syn. Nie będzie płakać po żadnym z nich.
Ale teraz J.D. stał pod jej drzwiami i obrzucał ją wyzwiskami.
– Lubisz małe siusiaki? Dlatego to robisz z tym gnojkiem, Noahem Elliotem? Ja ci pokażę dużego kutasa! Pokażę ci, jak to się robi! Nie? Wolisz siusiaczka Noaha? – Roześmiał się i zaczął krzyczeć: „Siusiaczek, siusiaczek!”, aż w końcu nawet Jack miał dość i wrzasnął z dołu schodów:
– Zamknij się, J.D.! Usiłuję oglądać telewizję!
Na co J.D. pognał na dół, by pokłócić się z Jackiem. Z dużego pokoju dobiegały ją ich coraz bardziej podniesione głosy. Jedna wielka, szczęśliwa rodzina. Teraz ktoś zaczął przewracać sprzęty na podłogę. Amelia słyszała trzask mebli, brzęk rozbijanego szkła. O Boże, czy może być jeszcze gorzej? Teraz do awantury dołączyła się matka, płacząca nad rozbitą ukochaną lampą. Amelia spojrzała na rozłożone na łóżku podręczniki, na listę zadań, które powinna skończyć do poniedziałku, i zrozumiała, że nic z tego nie wyjdzie. Powinnam była pójść do szkoły na zabawę, pomyślała. Skoro nie mogę odrabiać lekcji, przynajmniej bym się zabawiła.
Tylko że zabawa wcale nie będzie fajna, bo nie będzie tam Noaha Elliota.
Słyszała, jak druga lampa rozbija się o podłogę.
– Dlaczego nic z tym nie zrobisz, Jack? – zawodziła Grace. – Dlaczego nigdy nie reagujesz?
Rozległ się głośny policzek i Grace wybuchnęła płaczem.
Amelia wrzuciła książki do plecaka, złapała kurtkę i wymknęła się z sypialni. Nie usłyszeli nawet, jak schodziła po schodach. Zerknęła do dużego pokoju: podłogę zaścielało rozbite szkło, a J.D., purpurowy i sapiący jak wściekły byk, stał przed ojcem i macochą.
Amelia wymknęła się przez drzwi frontowe w śnieżną noc.
Zaczęła iść wzdłuż Toddy Point Road, początkowo nie zastanawiając się dokąd, chcąc jedynie być jak najdalej od nich. Jednak gdy znalazła się w pobliżu pochylni dla łodzi, zimno zaczęło przenikać przez jej kurtkę, a topiący się śnieg spływał po twarzy. Musiała iść dokądś – błądzenie bez celu w taką noc było głupie i niebezpieczne. Przychodziło jej na myśl tylko jedno takie miejsce, dokąd naprawdę chciała pójść, jeden dom, gdzie na pewno zostanie powitana z radością.
Na myśl o tym serce zabiło jej żywiej. Ruszyła szybszym krokiem.
Od kiedy to uczennice noszą publicznie tak wymyślną bieliznę? – zastanawiał się Lincoln, przyglądając się uczniom na parkiecie. Pamiętał szkolne potańcówki z własnej młodości. Dziewczyny miały lśniące włosy, sukienki w pastelowych kolorach i minispódniczki. Dzisiejsze dziewczęta przypominały raczej zgromadzenie wysztafirowanych wampirzyc w czarnych koronkach na cieniutkich ramiączkach. Niektóre pomalowały na czarno także i usta, co na tle ich zimowo bladych twarzy, w półmroku sali gimnastycznej, dawało dość trupi efekt. Jeśli zaś chodzi o chłopców, cóż, kolczyki w uszach miewali teraz równie często jak dziewczęta.
– Przecież w takich strojach mogą jak nic złapać zapalenie płuc – powiedział stojący obok Pete Sparks. – Trudno mi uwierzyć, że matki pozwoliły im się tak ubrać.
– Założę się, że ich matki nie mają o tym pojęcia – rzekł Lincoln. Wiele dziewczyn, jak widział, pojawiało się w skromnych sukienkach, po czym znikało w toalecie, wracając w czymś ukazującym zdecydowanie więcej ciała.
Z głośników buchnęła nagle głośna muzyka. Po kilku minutach Lincoln marzył już jedynie o ucieczce.
Minął podwójne drzwi sali gimnastycznej i wyszedł we względną ciszę mroźnej nocy.
Śnieg padał łagodnie – tylko w świetle ulicznej latarni widać było jego wirujące płatki. Lincoln zatrzymał się w podcieniach sali, podniósł kołnierz i z ulgą wciągnął w płuca ostre, czyste powietrze.
Drzwi za nim otwarły się i znów zamknęły.
– Dla ciebie to też za wiele szczęścia? – usłyszał głos Fern.
Podeszła i zatrzymała się obok. Włożyła płaszcz, co znaczyło, że ma zamiar pozostać tu dłuższą chwilę.
– Czy czasem czujesz, że ciąży na tobie zbyt wielka odpowiedzialność, Lincoln? Nie miałbyś ochoty powiedzieć, że dość tego, i po prostu pójść sobie?
Roześmiał się niewesoło.
– Co najmniej dwa razy dziennie.
– A jednak wciąż tu jesteś. Spojrzał na nią.
– Ty także.
– Nie dlatego, że chcę. Dlatego, że nie widzę innego wyjścia. – Uniosła głowę, patrząc na padający śnieg. – Doreen na ciebie nie zasługuje – powiedziała cicho. – Nigdy nie zasługiwała.
– Nie można mówić, że ktoś zasługuje na dobry lub zły los, Fern.
A jednak powinieneś mieć lepszy. Przez te wszystkie lata patrzyłam, jak ona cię unieszczęśliwia, i myślałam, jakie to niesprawiedliwe. Jaka jest samolubna. Życie nie musi być niesprawiedliwe. Możemy wybrać szczęście. – Przerwała, przygotowując się na to, co zamierzała powiedzieć. Wiedział, co to jest; zawsze wiedział i zawsze unikał sytuacji, w których mógłby jej słowa usłyszeć, świadom, że ich następstwem będzie jej upokorzenie i jego przykrość. – Nie jest jeszcze dla nas za późno – powiedziała. Westchnął z żalem.
Читать дальше