– Fern…
– Moglibyśmy zacząć tam, gdzie skończyliśmy. Przed Doreen.
– Nie możemy. – Pokręcił głową.
– Dlaczego nie?
Słyszał w jej głosie prawdziwą determinację. Zmusił się, by spojrzeć jej w oczy.
– Jest ktoś inny.
Cofnęła się w mrok, ale zdążył jeszcze dostrzec łzy w jej oczach.
– Chyba to przeczuwałam.
– Tak mi przykro.
– Nie, nie ma powodu, żeby ci było przykro. – Pokiwała głową i roześmiała się. – To po prostu historia mojego życia.
Patrzył, jak się odwraca. Wyprostowała ramiona, by odzyskać godność. Dlaczego to nie mogła być Fern? – zastanawiał się. Gdyby się w niej zakochał, gdyby się pobrali, żyliby zapewne w stosunkowo szczęśliwym związku. Była dość atrakcyjna i inteligentna. A jednak czegoś między nimi zawsze brakowało. Magii.
Z żalem patrzył, jak odchodzi i otwiera drzwi. W tym samym momencie buchnął z nich hałas, krzyki i tupot biegnących nóg.
– Cóż tam się dzieje? – zaniepokoiła się Fern i wbiegła do środka. Lincoln szedł tuż za nią.
Wewnątrz panowało totalne zamieszanie. Waza z ponczem przewróciła się i płyn w kolorze truskawek tworzył wielką plamę na podłodze. Muzyka wciąż grała ogłuszająco, ale połowa uczniów stłoczyła się w przerażeniu pod jedną ścianą. Pozostali stali kręgiem wokół głośników. Lincoln nie widział, co się dzieje w środku kręgu, ale usłyszał, jak głośnik pada na podłogę, a Pete Sparks i opiekunowie wołają:
– Przestańcie! Cofnąć się! Cofnąć się!
Lincoln przepychał się do środka, gdy kolejny wzmacniacz przewrócił się w płynący strumień ponczu. Rozległ się ogłuszający trzask i wszyscy zakryli uszy rękami, cofając się przed strzelającymi iskrami elektrycznymi.
W następnej chwili muzyka ucichła, a światła zgasły.
Ciemność trwała zaledwie parę sekund, ale w tej krótkiej chwili, zanim zapaliła się lampa awaryjna, tłum wpadł w panikę. Na Lincolna wpadały wrzeszczące dzieciaki, usiłujące dopaść wyjścia. Nie widział, kto na niego biegnie, słyszał jedynie odgłos kroków. Poczuł, że ktoś przewrócił się przy jego nogach, sięgnął więc ręką na oślep i podniósł jakąś dziewczynę za sukienkę.
Lampa awaryjna w końcu rozbłysła, ale był to jedynie słaby reflektor w odległym kącie sali gimnastycznej. Dawał akurat dość światła, by ogarnąć chaos biegających i dźwigających się na nogi postaci.
Scena, jaką Lincoln zarejestrował w następnym momencie, zmroziła go do szpiku kości. Pete Sparks padł na kolana i wydawał się zbyt oszołomiony, by zauważyć stojącego obok grubego chłopaka, który pochylił się i wyjął broń z jego kabury.
Lincoln stał za daleko, by rozbroić chłopca odpowiednim chwytem. Zrobił zaledwie dwa kroki w przód, gdy chłopiec zwrócił się w jego stronę, patrząc płonącymi wściekłością oczyma. Lincoln rozpoznał Barry’ego Knowltona.
– Odłóż to, chłopcze – powiedział spokojnie. – Po prostu połóż pistolet na podłodze.
– Nie. Nie, mam dość tego, że wszyscy robią ze mnie pośmiewisko!
– Możemy o tym porozmawiać, ale najpierw musisz położyć to na podłodze.
– Nikt nigdy ze mną nie rozmawia! – Barry obrócił się i omiótł wzrokiem obecnych. – Wy, dziewczyny, nigdy się nie wysilacie. Tylko się ze mnie nabijacie! Tylko to ciągle słyszę – śmiech. – Przeniósł wzrok w inną część sali. – Albo ty, wieprzu! Jak mnie nazwałeś? Gruba dupa? Powiedz to teraz! No dalej, powiedz to teraz!
Odłóż pistolet – powtórzył Lincoln, powoli sięgając po własną broń. Była to ostateczność – nie chciał zastrzelić chłopca. Musiał z nim porozmawiać. Negocjować. Wszystko, żeby tylko kule nie zaczęły gwizdać w powietrzu. W mroku rozlegał się odgłos kroków. Dostrzegł blond głowę Fern, wyprowadzającej grupę uczniów. Jednakże kilkadziesiąt osób wciąż tkwiło w pułapce pod przeciwległą ścianą i nie mogło uciec.
Znów zrobił krok do przodu. Chłopiec natychmiast zwrócił się w jego kierunku.
– Wiemy, o co ci chodzi, Barry – powiedział Lincoln. – Chodźmy do pokoju obok i pogadajmy, dobrze?
– Nazwał mnie grubą dupą. – W głosie chłopca słychać było udrękę. Rozpacz outsidera.
– Porozmawiajmy, tylko my dwaj – powtórzył Lincoln.
– Nie. – Chłopak odwrócił się ku uczniom skulonym pod ścianą. – Teraz moja kolej, żeby dyktować warunki.
Claire wyłączyła radio w samochodzie, więc ciszę przerywał jedynie szum wycieraczek, zsuwających z szyby płatki śniegu. Godzinną jazdę z Bangor odbyła pogrążona w myślach i zanim minęła granicę Tranauility, wszystko razem ułożyło się w całość. Jej teoria opierała się na Warrenie Emersonie.
Farma Emersona zajmowała dolną część stoku Beech Hill, jakieś półtora kilometra od jeziora w górę potoku. Leżała tak daleko, że wymagała własnej kanalizacji. Jeśli w trzewiach Warrena Emersona mieszkał dorosły pasożyt, byłby stałym źródłem jaj. Wystarczyłby przeciek w starym szambie, rok z powodzią, i jaja te zostałyby wymyte do pobliskiego potoku Meegawki.
Do jeziora.
Eleganckie, logiczne wyjaśnienie, pomyślała. To nie epidemia szaleństwa. Ani nie odwieczne przekleństwo, ciążące na tym miejscu. Po prostu mikroorganizm, larwa pasożyta, która umiejscowiła się w ludzkim mózgu, w miarę wzrostu wprowadzając zamieszanie. Do potwierdzenia tej diagnozy wystarczył pozytywny wynik analizy krwi w enzymatycznym teście immunoabsorbcyjnym. Jeszcze jeden dzień, a będą pewni.
Wycie syreny ostrzegło ją o zbliżaniu się wozu policyjnego. Rzuciła okiem w lusterko wsteczne i zobaczyła wóz patrolowy z Two Hills. Przemknął koło niej w kierunku Tranquility. Chwilę później minął ją drugi wóz jadący w tę samą stronę, a za nim karetka pogotowia.
Zobaczyła, że daleko przed nią samochody skręciły w drogę prowadzącą do szkoły.
Pojechała za nimi.
Była to jakby powtórka przerażającej sceny sprzed miesiąca: pojazdy służb miejskich zostawione byle gdzie przed salą gimnastyczną, na drodze grupki płaczących i kulących się nastolatków. Tylko że teraz z nocnego nieba prószył śnieg i migające światła na dachach pojazdów były stłumione, jakby widziane przez białą gazę.
Claire złapała torbę lekarską i pośpieszyła do szkoły. Kawałek od sali gimnastycznej zatrzymał ją uzbrojony po zęby Mark Dolan. Spojrzenie, jakie jej rzucił, potwierdziło tylko to, co już od dawna podejrzewała: że w pełni odwzajemnia jej niechęć.
– Wszyscy muszą się cofnąć – powiedział. – Mamy tam zakładników.
– Czy są ranni?
– Jeszcze nie, i sądzimy, że tak zostanie.
– Gdzie Lincoln?
– Próbuje zagadać chłopaka. A teraz proszę się cofnąć, pani doktor. Dalej od budynku.
Claire wycofała się do miejsca, gdzie zebrał się tłumek. Widziała, jak Dolan naradza się z komendantem policji z Two Hills. Teraz rządzili tu mężczyźni w mundurach, a ona była po prostu jeszcze jednym niepotrzebnym cywilem.
– Lincoln jest całkiem sam – odezwała się Fern. – A ci cholerni bohaterowie nic nie robią, żeby mu pomóc. – Blond włosy Fern były rozburzone, a kosmyki pokrywał śnieg. – Zostawiłam go tam – mówiła dalej cicho. – Nie miałam wyboru. Musiałam wyprowadzić dzieci…
– Kto jeszcze tam został?
– Co najmniej kilkudziesięciu uczniów. – Wpatrywała się w budynek, a topniejący śnieg skapywał z jej policzków. – Lincoln ma pistolet. Dlaczego go po prostu nie użyje?
Claire też spojrzała na salę gimnastyczną, dokładnie wyobrażając sobie, co się dzieje w środku. Niezrównoważony chłopiec. Sala z kilkudziesięcioma zakładnikami. Lincoln nie działałby pochopnie i na pewno nie zastrzeliłby chłopca z zimną krwią, gdyby znalazł jakieś inne wyjście. Dotychczas nie słychać jeszcze było strzelaniny, co znaczyło, że wciąż istnieje nadzieja na uniknięcie rozlewu krwi.
Читать дальше