Rzuciła okiem na policjantów zgromadzonych za wozami patrolowymi, dostrzegła ich poruszenie, usłyszała podniecenie w ich głosach. Byli to małomiasteczkowi gliniarze, stojący w obliczu wielkomiejskiego problemu, i aż ich ponosiło, żeby podjąć działanie. Jakiekolwiek działanie.
Mark Dolan dał znak dwóm policjantom, stojącym już w pogotowiu po obu stronach drzwi do sali. Ponieważ jego szef znajdował się w środku, Dolan przejął dowodzenie i pozwalałby działanie dyktował mu testosteron.
Claire pobiegła przez śnieg ku samochodom. Dolan i komendant policji z Two Hills spojrzeli ze zdumieniem, gdy przypadła obok nich do ziemi.
– Ma pani się cofnąć! – powiedział Dolan.
– Chyba nie chcecie posłać do środka uzbrojonych mężczyzn?
– Ten chłopak ma pistolet.
– Dolan, przez pana zginą ludzie!
– Zginą, jeśli czegoś nie zrobimy – oświadczył komendant z Two Hills. Dał znak trzem policjantom, skulonym za sąsiednim samochodem.
– Wstrzymajcie się – powiedziała do Dolana. – Nie znacie sytuacji w środku…
– A pani zna?
– Nie było strzałów. Dajcie Lincolnowi szansę na negocjacje.
– Lincoln tu nie decyduje, pani doktor. A teraz niech pani zejdzie mi z oczu albo panią aresztuję!
Patrzyła przed siebie, na drzwi sali. Śnieg padał coraz gęstszy, zasłaniając widok na budynek, a przez cieniutką białą zasłonę policjanci wyglądali jak duchy, płynące ku wejściu.
Jeden z nich sięgnął do klamki.
Lincoln i chłopiec znaleźli się w sytuacji patowej. Stali twarzą w twarz w pełnej cieni sali, a światło odległej lampy awaryjnej przecinało ciemność między nimi. Chłopiec wciąż trzymał pistolet, ale dotychczas tylko wymachiwał nim wokół siebie, co wywoływało pełne przerażenia krzyki ze strony stłoczonych pod ścianą uczniów. Nie wycelował jeszcze broni w nikogo konkretnego, nawet w Lincolna, który trzymał rękę na kaburze, gotów w każdej chwili wyciągnąć broń. Tuż za chłopcem stały dwie dziewczynki, przez co każdy strzał był dość ryzykowny. Lincoln zaufał swojemu instynktowi, przekonany, że chłopca można jeszcze ułagodzić rozmową, że choć kieruje nim wściekłość, to przecież jakaś część jego istoty walczy o przejęcie kontroli, a spokojny głos mu w tym pomaga.
Powoli Lincoln opuścił rękę. Teraz stał przed Barrym z rękoma wzdłuż boków, w neutralnej pozycji. Okazując zaufanie.
– Nie chcę cię zranić, synu. I jestem pewien, że ty także nie chcesz nikogo skrzywdzić. Jesteś ponad to. Jesteś lepszy.
Chłopiec zawahał się. Zaczął przyklękać, by położyć pistolet na podłodze, ale zmienił zdanie i znów się wyprostował. Odwrócił się ku kulącym się w cieniu kolegom.
– Nie jestem taki jak wy. Nie jestem jak żaden z was!
– Więc to udowodnij – powiedział Lincoln. – Odłóż broń, synu.
Chłopiec spojrzał na niego. W tym momencie płomienie jego gniewu wydawały się migotać i przygasać. Wahał się między wściekłością a rozsądkiem, w spojrzeniu Lincolna zaś desperacko szukał pomocy.
Lincoln podszedł bliżej.
– Wezmę to – powiedział spokojnie.
Chłopiec kiwnął głową. Nie odrywając wzroku od jego twarzy, wyciągnął dłoń z pistoletem.
Drzwi otwarły się z trzaskiem, a zaraz potem rozległ się tupot szybko biegnących kroków. Mężczyźni wpadli do sali z kilku kierunków. Lincoln niewyraźnie tylko dostrzegał ich ruchy. Piszczący uczniowie rzucili się przed siebie, poszukując osłony. A pośrodku sali, złapany w światło reflektora, stał Barry Knowlton z wciąż wyciągniętą ręką, w której trzymał broń. W tym ułamku sekundy Lincoln z przeraźliwą jasnością zobaczył, co się stanie. Zobaczył chłopca, wciąż ściskającego pistolet, jak obraca się w stronę policjantów. Zobaczył mężczyzn kierowanych adrenaliną, unoszących broń.
– Wstrzymać ogień! – wrzasnął.
Jego głos zginął w ogłuszającym huku.
Odgłos strzałów na moment sparaliżował stojący na ulicy tłum. Potem wszyscy zareagowali równocześnie: policjanci rzucili się w stronę budynku, pozostali zaczęli histerycznie krzyczeć.
Z sali wybiegła jedna z nauczycielek.
– Potrzebujemy karetki! – krzyknęła.
Walcząc ze strumieniem wybiegających z sali dzieci, Claire usiłowała wepchnąć się do środka. Początkowo dostrzegła jedynie niewyraźne sylwetki uzbrojonych mężczyzn, papierowe serpentyny zwieszające się gdzieś z góry. Ciemność czuć było potem i strachem.
I krwią. Niemal weszła w kałużę krwi, przepychając się ku stojącym kręgiem policjantom. Pośrodku kręgu, na podłodze, siedział Lincoln, trzymając w ramionach chłopca.
– Kto wydał rozkaz? – zapytał stłumionym z wściekłości głosem.
– Posterunkowy Dolan uważał…
– Mark? – Lincoln spojrzał na niego.
– To była wspólna decyzja – oświadczył Dolan. – Komendant Orbison i ja… wiedzieliśmy, że chłopiec ma broń…
– Właśnie miał się poddać!
– Nie wiedzieliśmy!
– Wynoś się stąd! – powiedział Lincoln. – No już, wynoś się stąd!
Dolan odwrócił się i w drodze do wyjścia odepchnął na bok Claire.
Uklękła koło Lincolna.
– Karetka już czeka.
– Za późno – powiedział.
– Pozwól mi zobaczyć, czy mogę mu pomóc!
– Nic już nie możesz zrobić. – Spojrzał na nią ze łzami w oczach.
Sięgnęła po rękę chłopca, ale nie wyczuła pulsu. Wtedy Lincoln rozchylił ramiona i zobaczyła głowę Barry’ego. To, co z niej zostało.
Potrzebował jej tej nocy. Gdy już zabrano ciało Barry’ego Knowltona, gdy już przeszedł przez koszmar spotkania z jego rodzicami, znalazł się nagle w jaskrawym świetle fleszy reporterów. Dwukrotnie załamał się i zaczął płakać przed kamerami TV. Nie wstydził się swoich łez i nie miarkował słów w gniewnych wypowiedziach, krytykujących sposób rozwiązania kryzysowej sytuacji. Zdawał sobie sprawę, że przygotowuje grunt pod oskarżenie o niesprawiedliwe zabójstwo przeciwko swemu własnemu pracodawcy, miastu Tranquility. Było mu wszystko jedno. Wiedział tylko, że chłopca zastrzelono jak jelenia w listopadzie i ktoś powinien za to zapłacić.
Jadąc w gęsto padającym śniegu, zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie znieść samotnego powrotu do domu, spędzenia tej nocy tak jak innych – samotnie.
Zamiast tego pojechał do domu Claire.
Przedzierając się z samochodu przez sięgający powyżej kostek śnieg, czuł się jak żałosny pielgrzym, ostatkiem sił zmierzający ku sanktuarium. Wspiął się na ganek i zastukał do drzwi, kilkakrotnie, a gdy nie było odpowiedzi, nagle przeszyła go rozpacz na myśl o tym, że nie ma jej w domu, że dom jest pusty. Że musi bez niej znieść resztę nocy.
Ale w końcu na górze zapaliło się światło, a ciepła poświata przedarła się przez padający śnieg. Chwilę potem drzwi się otwarły i Claire stanęła przed nim.
Wszedł do środka. Żadne z nich się nie odezwało. Ona po prostu otworzyła ramiona, przyjęła go. Był pokryty śniegiem, który teraz topił się od jej ciepła, a zimne strumyczki moczyły flanelę jej szlafroczka. Przytulała Lincolna, a stopiony śnieg tworzył kałużę na podłodze wokół jej bosych stóp.
– Czekałam na ciebie – powiedziała.
– Nie mogłem znieść myśli o powrocie do domu.
– Więc zostań tutaj. Zostań ze mną.
Na górze zrzucili ubrania i wsunęli się w pościel, jeszcze rozgrzaną jej ciałem. Nie przyjechałby się kochać, szukał jedynie pociechy. Dała mu jedno i drugie, zapewniając tak pożądane wyczerpanie, dzięki któremu w końcu zasnął.
Читать дальше