Wróć do mnie. Wciąż jestem twoją żoną. Obiecałeś mnie kochać i chronić. Wróć choć jeszcze jeden raz.
Na dworze szare światło popołudnia gasło, a razem z nim gasły nadzieje, które przez cały dzień pielęgnowała. Nadzieje, które – jak wiedziała w swych co bardziej przytomnych chwilach – nie miały podstaw. Z zapadnięciem mroku nadchodziła jasność spojrzenia.
I rozpacz.
Usiadła przy kuchennym stole i nalała sobie pierwszego drinka. Gdy tylko brandy spłynęła jej do żołądka, poczuła, jak ciepło zaczyna krążyć w żyłach, niosąc ze sobą pożądane znieczulenie. Wypiła drugą szklaneczkę i poczuła, że znieczulenie obejmuje wargi, twarz. I lęki.
Przy czwartym drinku nic już nie bolało, rozpacz zniknęła. Co więcej, z każdym łykiem czuła się bardziej pewna siebie. Raz przecież sprawiła, że się w niej zakochał. Może jej się udać jeszcze raz. Wciąż miała dobrą figurę. Lincoln jest mężczyzną, nie? Da się skusić. Wystarczy przyłapać go w chwili słabości.
Wstała chwiejnie i nałożyła płaszcz.
Na dworze zaczynało padać. Miękkie, koronkowe płatki spływały gdzieś z czarnego nieba. Śnieg był jej sprzymierzeńcem – czy może być lepsza ozdoba włosów niż parę błyszczących płatków śniegu? Wejdzie do domu z rozpuszczonymi długimi włosami, policzkami zaróżowionymi od mrozu. On zaprosi ją do środka – będzie musiał ją zaprosić – i być może przebiegnie między nimi iskra pożądania. Tak, tak, tak to sobie wyobrażała, z płatkami śniegu we włosach.
Ale jego dom był za daleko, by dotrzeć tam pieszo. Trzeba było znaleźć samochód.
Poszła w stronę sklepu „Cobb i Morong”. Do zamknięcia została godzina i trwał wieczorny szczyt: w drodze do domu ludzie kupowali jeszcze jeden karton mleka na wszelki wypadek, jeszcze jeden kilogram cukru. Zgodnie z oczekiwaniami Doreen przy chodniku przed sklepem stało kilka samochodów, niektóre miały włączone silniki i ogrzewanie. Nie ma nic równie przygnębiającego w zimną noc jak wsiąść do samochodu i stwierdzić, że silnik nie chce zapalić.
Doreen szła wzdłuż ulicy, przyglądając się samochodom, wybierając ten najlepszy. Nie furgonetka – to nie jest samochód dla damy; nie volkswagen, bo miała ważniejsze rzeczy na głowie niż mocowanie się z drążkiem zmiany biegów.
Zielony sedan. To samochód akurat dla niej.
Rzuciła okiem na sklep, zobaczyła, że nikt nie wychodzi, i szybko wśliznęła się za kierownicę. Fotel był miękki i ciepły, nawiew z wentylatora skierowany akurat na kolana. Wrzuciła bieg, nacisnęła gaz i ruszyła, podskakując na krawężniku. Coś w bagażniku głośno stuknęło.
Już odjeżdżała, gdy jakiś głos na ulicy zawołał:
– Hej! Hej, to mój samochód!
Dopiero kilka przecznic dalej udało jej się odkryć, jak włącza się światła, jeszcze jedną przecznicę zajęło włączenie wycieraczek. W końcu zaczęła widzieć drogę przed sobą. Dodała gazu i sedan zatańczył na świeżym śniegu. Słyszała, jak w bagażniku toczą się jakieś przedmioty, jak na ostrym zakręcie dzwoni szkło. Dotarła do domu Lincolna i poślizgiem wjechała na podjazd.
W domu było ciemno.
Wysiadła z samochodu, potykając się weszła na ganek i walnęła pięścią w drzwi.
– Lincoln! Lincoln! Muszę z tobą porozmawiać! Wciąż jesteś moim mężem!
Waliła i stukała, ale żadne światła się nie zapaliły, a drzwi były zamknięte na klucz. Ta świnia zabrała jej klucz, więc nie mogła wejść do środka.
Wróciła do samochodu i siedziała tam dłuższą chwilę z włączonym silnikiem i ogrzewaniem. Śnieg wciąż padał, cicho osiadając na szybie. Lincoln nie pracował na ogół w sobotnie wieczory, więc gdzie jest? Myślała o wszystkich miejscach, w których mógłby być, i czuła palący ból. Nie była głupia, wiedziała, że Fern Cornwallis zawsze miała Lincolna na oku. Zapewne są także inne kobiety, dziesiątki kobiet, dla których policjant w mundurze staje się pokusą nie do odparcia. Coraz bardziej zdenerwowana, zaczęła kiwać się na siedzeniu i jęczeć. Wróć do domu, wróć do domu. Wróć do mnie.
Nawet ogrzewanie nie wystarczyłoby przegnać chłód wkradający się w jej ciało, w jej duszę. Tęskniła za brandy, za pożądanym ciepłem alkoholu w żyłach. Nagle przypomniała sobie brzęk szkła w bagażniku. Proszę, niech to będzie coś, co da się wypić. Coś mocniejszego niż lemoniada z bąbelkami.
Niepewnie wysiadła z samochodu, okrążyła go i otworzyła bagażnik. Przez chwilę nie mogła skupić wzroku, a nawet potem zastanawiała się, czy to nie halucynacje. Takie piękne, takie zielone. Jak słoiki szmaragdów świecące w ciemnościach. Wyciągnęła rękę, by jeden podnieść, ale odwróciła się, słysząc odgłos silnika samochodowego.
Oślepiły ją zbliżające się światła. Niepewnie uniosła rękę, by osłonić oczy.
Ktoś wysiadł z samochodu.
Doktor Francis Clevenger był miniaturowym mężczyzną o drobnych kościach i twarzy jak jaskółka. Laboratoryjny kitel wyglądał na nim jak zbyt duży ojcowski płaszcz. Dzięki temu i absolutnie pozbawionej zarostu twarzy wyglądał na znacznie młodszego niż w rzeczywistości, bardziej na bladego nastolatka niż uznanego patologa. Na widok Claire i doktora Rothsteina, neurochirurga, który operował Warrena Emersona, żwawo podniósł się z krzesła.
– Te slajdy są niesamowite – powiedział. – To ostatnia rzecz, jaką bym się spodziewał na nich zobaczyć. No, popatrzcie tylko! – Wskazał dwuokularowy mikroskop.
Claire i Rothstein usiedli po przeciwnych stronach mikroskopu i przytknęli oczy do soczewek.
– No i co widzicie? – spytał Clevenger, niemal tańcząc z podniecenia.
– Mieszankę komórek – powiedział Rothstein. – Chyba astrocytów. I coś, co mi wygląda na zbliznowaciałą tkankę.
– To początek. Doktor Elliot, a pani widzi coś godnego uwagi?
Claire nastawiła mikroskop i przyjrzała się tkance. Była w stanie zidentyfikować większość komórek na podstawie tego, co zostało jej w głowie z zajęć z histologii w akademii medycznej. Rozpoznała gwiaździste astrocyty i makrofagi – załogę sprzątaczy, których zadaniem jest oczyszczenie organizmu po infekcji. Zobaczyła również to, co przedtem Rothstein: fragmenty ziarniny, czyli zbliznowaciałej tkanki, prawdopodobnie pozostałość po ostrym stanie zapalnym.
Sięgnęła po pokrętło ustawiające slajd i przesunęła pole widzenia, odkrywając nowe komórki. Pojawił się nieznany jej wzorzec, jakaś włóknista materia grubości kilku komórek, tworząca mikroskopijną ściankę.
– Widzę tu otorbienie – powiedziała. – Warstwę zbliznowaciałej tkanki. Czy to jakaś cysta? Jakiś proces zapalny, otoczony i otorbiony przez jego układ odpornościowy?
– Ciepło, ciepło. Pamiętacie tomografię?
– Tak, wyglądało na to, jakby Warren miał wyodrębniony guz ze zwapnieniami.
– Po przewiezieniu pacjenta zrobiliśmy rezonans magnetyczny – powiedział Rothstein. – Wykazał właściwie to samo. Patologiczne zmiany chorobowe, otorbione, ze zwapnieniami.
– Właśnie – potwierdził Clevenger. – A to, co doktor Elliot przed chwila zidentyfikowała, to ścianka torbieli. Ziarnina utworzona przez układ odpornościowy organizmu, otaczający i wyodrębniający gniazdo zapalne.
– Gniazdo zapalne wywołane przez jaki organizm? – spytał Rothstein, podnosząc głowę, by spojrzeć na Clevengera.
– Tu właśnie jest cała zagadka.
Claire powoli przesuwała slajd, znów zmieniając pole widzenia. To, co pojawiło się w jej okularze, było tak zdumiewające, że zamarła.
– Cóż to takiego, u licha?
Читать дальше