– Och, on tak kocha jeść! W tym cały problem – powiedziała Louise. – Staram się, jak mogę, żeby gotować niskotłuszczowe posiłki. A potem jego tata wraca do domu z pudełkiem pączków, no i… tak trudno jest się oprzeć. Serce mi krwawi, gdy widzę, jak Barry patrzy na nas wielkimi, głodnymi oczyma.
– Czy nie mogłaby pani wyperswadować mężowi, by nie przynosił ciastek do domu?
– Och, nie. Mel ma… – pochyliła się do przodu i oświadczyła tonem poufnego zwierzenia -… ma problem z jedzeniem.
– Naprawdę?
– Jeśli chodzi o Mela, poddałam się już dawno. Ale Barry jest jeszcze taki młody. Nie jest dobrze, gdy chłopiec w jego wieku ma taką nadwagę. Inne dzieciaki potrafią być okrutne.
Claire spojrzała na Barry’ego ze współczuciem.
– Masz problemy w szkole?
Światło w oczach chłopca przygasło. Spuścił wzrok i sposępniał.
– Nie lubię już chodzić do szkoły.
– Inne dzieci się z ciebie śmieją?
Nigdy nie przestają opowiadać kawałów o grubasach. Claire zerknęła na Louise, która ze smutkiem pokiwała głową.
– Jego iloraz inteligencji wynosi sto trzydzieści pięć, a on nie chce chodzić do szkoły. Nie wiem, co robić.
– Wiesz, co ci powiem, Barry? – powiedziała Claire. – Pokażemy wszystkim, jaką masz silną wolę. Jesteś zbyt inteligentny, by dać wygrać tym innym chłopakom.
– To prawda, oni nie są zbyt bystrzy – przyznał z nadzieją.
– Musisz także być bardziej cwany niż twoje własne ciało. To wymaga wysiłku. A mama i tata muszą cię wspomagać, a nie działać przeciwko tobie. – Spojrzała na Louise. – Ma tu pani inteligentnego, wspaniałego chłopaka, ale on sam tego nie dokona. Rodzina musi mu pomóc.
Louise westchnęła, przygotowując się już do czekającej ją ciężkiej batalii.
– Tak, wiem – odrzekła. – Pogadam z Melem. Koniec z pączkami.
Gdy Knowltonowie wyszli, Claire zajrzała do sekretariatu Very.
– Zdaje się, że mamy pacjenta na trzecią?
– Miałyśmy – powiedziała Vera, odkładając słuchawkę z zaskoczoną miną. – Pani Monaghan właśnie dzwoniła. Dzisiaj to już druga odwołana wizyta.
Claire zauważyła, że w poczekalni ktoś jest. Przez odsuwane okienko widziała siedzącego na kanapie mężczyznę. Był duży i wyglądał zwyczajnie, a wyraz twarzy smutnego klauna dodatkowo podkreślała niezbyt twarzowa fryzura – ostrzyżone na jeża włosy. Robił wrażenie, jakby gabinet lekarski był ostatnim miejscem, w jakim chciałby przebywać.
– A to kto?
– To tylko jakiś dziennikarz, który chce z panią porozmawiać. Nazywa się Mitchell Groome.
– Spodziewam się, że mu powiedziałaś, że mnie nie ma.
– Powiedziałam mu to, co pani zwykle mówi – bez komentarzy. Ale ten facet upiera się, żeby na panią zaczekać.
– Jeśli o mnie chodzi, może sobie czekać do końca świata. Nie rozmawiam z żadnymi dziennikarzami. Czy mamy kogoś jeszcze wyznaczonego na dzisiaj?
– Elwyna Clyde’a. Kontrola jego stopy.
Elwyn. Claire przycisnęła dłoń do czoła, z góry nastawiając się na ból głowy.
– Mamy tu gdzieś odświeżacz powietrza?
Vera roześmiała się i postawiła pojemnik Glade na biurku.
– Jesteśmy gotowe na przyjście Elwyna. Potem ma już pani wolne, i dobrze, bo na popołudnie wyznaczono spotkanie z doktorem Sarnickim. Dzwonił przed chwilą.
Doktor Sarnicki był szefem personelu szpitala. Claire po raz pierwszy usłyszała o jakimś spotkaniu.
– Czy mówił, o co chodzi?
– Coś o liście, jaki otrzymał. Powiedział, że to pilne. – Vera spojrzała przez okno i skoczyła na równe nogi.
– Do diabła, znowu tu są! – zawołała i wypadła przez boczne drzwi.
Claire wyjrzała za nią przez okno. Vera wygrażała pięściami dwóm chłopcom z deskorolkami, a jej loczki i kolczyki podskakiwały wraz z nią. Jeden z chłopców odpowiadał jej załamującym się w mutacji wrzaskiem.
– Nie ruszaliśmy pani głupiego samochodu!
– No to kto zadrapał mi drzwi, co? No kto? – krzyczała Vera.
– Dlaczego pani nas oskarża? Zawsze wszystko zwala się na młodych!
– Jeśli jeszcze raz was tu zobaczę, wezwę policję!
– To chodnik publiczny! Mamy prawo tu jeździć!
Uwagę Claire odciągnęło pukanie w szybę. Po drugiej stronie okienka recepcjonistki widniała należąca do Mitchella Groome’a twarz smutnego psa.
Odsunęła szybę.
– Nie rozmawiam z reporterami.
– Chciałem pani tylko coś powiedzieć.
– Jeśli to dotyczy Taylora Darnella, proszę rozmawiać z doktorem Adamem DelRayem. On jest teraz lekarzem chłopca.
– Nie, to o samochodzie pani recepcjonistki. O tych porysowanych drzwiach. Ci chłopcy tego nie zrobili.
– Skąd pan wie?
– Wczoraj widziałem, jak to się stało. Jakaś starsza kobieta zaczepiła jej samochód swoim. Myślałem, że zostawi karteczkę za wycieraczką, ale najwyraźniej tego nie zrobiła, a recepcjonistka wyciągnęła własne wnioski. – Spojrzał przez okno na rozgrywającą się tam gniewną scenę i pokręcił głową. – Dlaczego zawsze traktujemy dzieci jak wrogów?
– Może dlatego, że tak często zachowują się jak przybysze z innej planety?
Uśmiechnął się współczująco.
– I to mówi ktoś, kto ma w domu przybysza z obcej planety.
– Czternastoletniego. Zapewne wskazują na to siwe włosy na mojej głowie. – Przez chwilę przyglądali się sobie przez okienko.
– Może jednak pani ze mną porozmawia? – spytał mężczyzna. – To zajmie tylko parę minut.
– Nie mogę rozmawiać o moich pacjentach. To sprawa tajemnicy lekarskiej.
– Nie, nie chodzi mi konkretnie o Taylora Darnella. Szukam bardziej ogólnych informacji o wszystkich dzieciach w miasteczku. Jest pani jedynym lekarzem w Tranquility i zapewne orientuje się pani dość dobrze, co się tutaj dzieje.
– Mieszkam tu dopiero od ośmiu miesięcy.
– Byłaby pani jednak świadoma, gdyby miejscowe dzieciaki nadużywały narkotyków, prawda? To mogłoby wyjaśnić zachowanie się chłopca.
– Nie sądzę, by na podstawie jednego wypadku, choćby nie wiem jak tragicznego, można było wyciągać wnioski, że w miasteczku są problemy z narkotykami. – Nagle utkwiła wzrok w oknie. Chłopcy z deskorolkami zniknęli. Pojawił się natomiast listonosz, który teraz gawędził z Verą przed domem. Podał jej cały plik listów. Czy był wśród nich list od adwokata Paula Darnella?
Groome coś powiedział; zdała sobie sprawę, że przysunął się bliżej i niemal się wychyla z okienka recepcjonistki.
– Opowiem pani pewną historię, pani doktor. Dotyczy ona ślicznego miasteczka o nazwie Flanders, w stanie Iowa. Cztery tysiące mieszkańców. Czyste, urocze miejsce, gdzie wszyscy się znają. Ludzie tego rodzaju, co to chodzą do kościoła i biorą udział w pracy komitetu rodzicielskiego. Po czterech morderstwach – wszystkich popełnionych przez nastolatków – całkowicie zaszokowani mieszkańcy Flanders w końcu stawili czoło rzeczywistości.
– A jaka była rzeczywistość?
– Amfetamina. Epidemia narkotyków w miejscowych szkołach. To miasteczko zetknęło się z ciemną stroną Ameryki.
– A co to ma wspólnego z Tranquility?
– Czy nie czyta pani lokalnej gazety? Proszę spojrzeć, co się dzieje u sąsiadów. Zaczęło się od tej rozróby w Halloween. Potem jeden chłopiec skatował na śmierć swojego psa. W szkole nieustannie wybuchają bójki. No i w końcu strzelanina.
Znów nie odrywała wzroku od okna. Listonosz wciąż gawędził z Verą. Na miłość boską, przynieś tu tę pocztę!
– Przez wiele miesięcy śledziłem historię Flanders. Widziałem, jak miasteczko się załamuje. Rodzice obwiniali szkoły. Dzieci zwracały się przeciw nauczycielom, przeciw własnym rodzinom. Gdy usłyszałem o problemach w waszym miasteczku, od razu pomyślałem o amfetaminie. Wiem, że musiała pani przeprowadzić analizę krwi Darnella pod kątem obecności narkotyków. Czy może mi pani odpowiedzieć tylko na jedno pytanie: czy wykryto amfetaminę?
Читать дальше