Przejechał samochód, rozgniatając kołami krystaliczny śnieg między nimi.
– Amelio? – zawołał Noah.
Zaskoczona uniosła wzrok. Zobaczywszy go, zawahała się, rzuciła spojrzenie w górę i w dół ulicy, jakby upewniając się, że może bezpiecznie przejść, i ruszyła w jego kierunku. Serce zabiło mu szybciej.
– Ale tam ponuro – powiedział.
Pokiwała głową.
– Nie mogłam już tego słuchać. Bałam się, że się przy nich wszystkich rozpłaczę.
Ja też, pomyślał, ale nigdy by się głośno do tego nie przyznał.
Stali w mroku, nie patrząc na siebie, przytupując dla rozgrzewki. Oboje szukali jakiegoś tematu rozmowy. Noah odetchnął głęboko.
– Nienawidzę pogrzebów – wyrzucił z siebie nagle. – Przypominają mi… – Zamilkł.
– Mnie też przypominają pogrzeb mego taty – powiedziała cicho. I uniosła wzrok w górę, ku padającym z ciemniejącego nieba płatkom śniegu.
Warren Emerson szedł brzegiem drogi, a usztywniona mrozem trawa chrzęściła mu pod nogami. Miał na sobie pomarańczową odblaskową kamizelkę i pomarańczową czapeczkę, ale i tak kulił się przy każdym wystrzale w lesie. Ostatecznie kule nie rozpoznają kolorów. Rano było zimno, zimniej niż wczoraj. W cienkich wełnianych rękawiczkach zmarzły mu palce, wsunął więc ręce do kieszeni i szedł dalej, nie przejmując się chłodem. Jeszcze kilometr i przestanie go zauważać.
Pokonał tę drogę już ponad tysiąc razy, o każdej porze roku, i mógł określić, gdzie jest, dzięki znanym punktom. Zburzony kamienny mur znajdował się czterysta kroków od domu, zawalona stodoła Murrayów – dziewięćset kroków. Po dwóch tysiącach kroków był zakręt w stronę Toddy Point Road – tu była połowa drogi. W miarę zbliżania się do miasteczka punktów orientacyjnych przybywało. Gęstniał także ruch i co chwila mijał go samochód lub ciężarówka, wzniecając tumany kurzu.
Miejscowi kierowcy rzadko zatrzymywali się, by zaproponować mu podwiezienie. W lecie często podrzucali go turyści, którzy uważali, że Warren Emerson w ciężkich butach i rozciągniętych spodniach to żywy przykład lokalnego kolorytu. Zatrzymywali się więc i pytali, czy nie podwieźć go do miasteczka. Podczas jazdy nieustannie zadawali mu pytania, zawsze takie same: „Co wy tu robicie w zimie?”, „Czy mieszka pan tu całe życie?”, „Czy zna pan Stephena Kinga?”. Odpowiedzi Warrena stale ograniczały się do prostego „tak” i „nie”, a tę oszczędność słów turyści nieodmiennie uważali za zabawną. W miasteczku wypuszczali go przed sklepem i machali na do widzenia tak serdecznie, jakby był ich najlepszym przyjacielem. Paskudnie przyjacielscy ludzie, ci turyści: każdej jesieni żal mu było, że wyjeżdżają, bo oznaczało to dziewięć miesięcy wędrowania po szosie, bez nadziei, że ktoś go podwiezie.
Ludzie z miasteczka wszyscy się bali.
Często myślał, że gdyby miał prawo jazdy, nie byłby tak nieczuły dla starych ludzi. Ale Warren nie umiał prowadzić. W stodole stał wspaniały stary ford – samochód jego ojca, kupiony w 1945 roku i mało używany – i gromadził się na nim kurz, bo Warrenowi nie wolno nim było jeździć. „Niebezpieczny dla siebie i otoczenia” – tak orzekli lekarze, gdy wypłynęła sprawa prowadzenia samochodu.
Ford stał więc w stodole już od ponad pięćdziesięciu lat i lśnił tak samo jak w dniu, gdy zaparkował go tam ojciec. Czas był łaskawszy dla chromu niż dla ludzkich twarzy. Ludzkich serc. Jestem niebezpieczny dla siebie i dla otoczenia.
Dłonie zaczynały mu się rozgrzewać.
Wyjął je z kieszeni i szedł, machając rękami. Serce biło szybciej, pod czapką zbierał się pot. Nawet w mroźny dzień, jeśli szedł dość szybko, zimno przestawało się liczyć.
Zanim dotarł do miasteczka, rozpiął kurtkę i zdjął czapkę. W sklepie „Cobb i Morong, Towary Mieszane”, było mu niemal nieznośnie gorąco.
Gdy tylko wszedł, w sklepie zapanowała cisza. Ekspedientka rzuciła nań jedno spojrzenie i odwróciła wzrok. Dwie kobiety, stojące przy stoiskach z warzywami, przestały rozmawiać. Choć nikt się w niego nie wpatrywał, czuł skupioną na sobie uwagę wszystkich obecnych. Wziął koszyk i skierował się ku działowi konserw. Napełnił koszyk tym samym, co zwykle. Jedzenie dla kota. Chili z wołowiną. Tuńczyk. Kukurydza. Na następnym stelażu znalazł fasolę i płatki owsiane, a w dziale warzyw – cebulę.
Zaniósł ciężki już koszyk do kasy.
Kasjerka nie patrzyła na niego, wyjmując towary z koszyka i podliczając rachunek. Stał przy kasie w pomarańczowej kamizelce, która wręcz krzyczała: Spójrz na mnie, spójrz na mnie. Ale nikt nie patrzył. Nikt nie spojrzał mu w oczy.
W milczeniu zapłacił rachunek, chwycił plastikowe torby i ruszył się ku wyjściu, przygotowując się na długą drogę do domu. Przy drzwiach zatrzymał się.
Na stelażu z gazetami zobaczył „Tranquility Gazette” z bieżącego tygodnia. Został jeszcze jeden egzemplarz. Wpatrywał się w tytuł na pierwszej stronie i nagle torby z zakupami wysunęły mu się z rąk i z łoskotem upadły na podłogę. Drżącymi rękoma sięgnął po gazetę.
STRZELANINA W SZKOLE ŚREDNIEJ.
NAUCZYCIELKA ZABITA, DWOJE UCZNIÓW RANNYCH.
CZTERNASTOLATEK ARESZTOWANY.
– Hej, płaci pan za tę gazetę? – zawołała ekspedientka.
Warren nie odpowiedział. Stał tylko przy drzwiach, z przerażeniem wpatrując się w drugi tytuł, niemal niewidoczny w prawym dolnym rogu: CHŁOPIEC KATUJE SZCZENIAKA NA ŚMIERĆ. OSKARŻONY O ZNĘCANIE SIĘ.
Znowu dzieje się to samo, pomyślał.
Damaris Horne utkwiła w czyśćcu i była w stanie myśleć tylko o tym, jak wrócić do Bostonu. Więc tak karze mnie mój naczelny, myślała. Mamy starcie, więc wysyła mnie gdzieś, gdzie nikt nie chce jechać. Witajcie w Dziurze nad Jeziorem, znanej także jako Tranquility w stanie Maine. Dobra nazwa. To miejsce jest tak spokojne, że można mu wystawić akt zgonu. Jechała Main Street, myśląc, że tak właśnie będą wyglądały miasta po wybuchu bomby neutronowej: żadnych ludzi, żadnych oznak życia, jedynie budynki i puste ulice. W tym miasteczku podobno żyje dziewięćset dziesięć osób, więc gdzie one są? W lasach, ogryzają porosty z drzew?
Minęła „Monaghan’s Diner”. W oknie mignęła jej czyjaś koszula w kratę. Tak! Oto tubylec w obrzędowym stroju (I jakież to mistyczne znaczenie ma krata?). Dalej miała kolejną wizję: marnie ubrany stary człowiek wyszedł ze sklepu „Towary Mieszane”, ściskając w dłoniach torby z zakupami. Zatrzymała się, by go przepuścić. Nawet nie podniósł głowy, zgięty w pozie nieustannego zmęczenia. Patrzyła za nim, jak idzie, powłócząc nogami, wzdłuż brzegu jeziora, powoli przesuwając się na tle nagich drzew i szarej wody.
Ruszyła dalej, do pensjonatu „Nad Jeziorem”, swego domu na czas nieokreślony. Było to jedyne miejsce w okolicy otwarte o tej porze roku. Choć szydziła z pensjonatu, wiedziała, że miała dużo szczęścia, w ogóle znajdując jakiś pokój, ponieważ do miasteczka zjechało wielu reporterów.
W jadalni większość jej rywali wciąż jeszcze siedziała przy śniadaniu. Damaris nigdy nie jadała śniadań, dzięki czemu tego ranka wszystkich wyprzedziła. O ósmej rano była już na nogach od dwóch i pół godziny. O szóstej pojechała do szpitala, by zobaczyć przewóz chłopca do jego nowego domu: Ośrodka dla Młodocianych Stanu Maine. Kwadrans po siódmej zjawiła się przed szkołą. Siedziała tam w zaparkowanym samochodzie i przyglądała się, jak dzieciaki w workowatych spodniach gromadzą się przed budynkiem, czekając na pierwszy dzwonek i wyglądając tak samo jak nastolatki w całym kraju.
Читать дальше