Lucy naciągnęła rękawiczki.
– No dobra, wyciągnijmy ją ostrożnie.
Kopiący wsunął łopatkę głębiej w urwisko i ostrożnie odrzucał bryły ziemi. Znalezisko spadło w ręce Lucy. Wydrapała się z wody na brzeg, uklękła nad płachtą brezentu i obejrzała swój skarb.
Rzeczywiście była to druga czaszka. W świetle reflektora Lucy obróciła ją ostrożnie i przyjrzała się zębom.
– Kolejny młodociany. Brak zębów mądrości – zauważyła. – Tu i tam widzę zepsute zęby trzonowe, ale bez plomb.
– Co znaczy, że nie zajmował się nimi dentysta – dopowiedziała Claire.
– Tak, to stare kości. Powinieneś się z tego cieszyć, Lincoln. Inaczej miałbyś tu robotę.
– O czym ty mówisz?
Obróciła w dłoniach czaszkę, tak że światło padło na czubek głowy, gdzie ze środkowego zagłębienia rozbiegały się rysy, podobnie do pęknięć w uderzonej łyżką skorupce jajka na miękko.
– Nie ma chyba żadnych wątpliwości – powiedziała – że to dziecko zmarło gwałtowną śmiercią.
Aż się wzdrygnęli, gdy ciszę przeszył pisk bipera. Pośród spokoju tych lasów elektroniczny dźwięk wydawał się nie na miejscu. Niepokoił. Claire i Lincoln odruchowo sięgnęli po swoje pagery.
– To mój – powiedział Lincoln, patrząc na odczyt. Bez słowa ruszył przez las ku wozowi patrolowemu. Chwilę później Claire dostrzegła niebieskie światło, padające między drzewami z koguta na dachu odjeżdżającego samochodu.
– Widocznie coś pilnego – rzuciła Lucy.
Posterunkowy Pete Sparks był już na miejscu i starał się namówić starego Verna Fullera do odłożenia broni. Zapadał mrok. W pierwszej chwili Lincoln zauważył jedynie dwie wymachujące rękoma sylwetki, oświetlane co chwila migającym światłem koguta z wozu Pete’a. Lincoln zatrzymał samochód na podjeździe Verna i wysiadł, zachowując czujność. Słyszał beczenie owiec i niespokojne popiskiwanie kurcząt. Odgłosy gospodarstwa.
– Nie potrzebujesz strzelby – mówił Pete. – Wracaj do domu, Vern, a my się tym zajmiemy.
– Tak samo jak ostatnim razem?
– Ostatnim razem nic nie znalazłem. – To dlatego, że za późno przyjechałeś! – O co tu chodzi? – przerwał Lincoln. Vern zwrócił się do niego.
– To pan, Kelly? Niech więc pan powie temu… temu chłopakowi, że nie mam zamiaru oddać mojej jedynej ochrony.
– Nie proszę, żebyś ją oddał – wyjaśnił Pete zmęczonym głosem – tylko żebyś przestał nią wymachiwać. Idź do domu i odłóż broń, bo inaczej coś się komuś stanie.
– To dobry pomysł – poparł go Lincoln. – Nie wiemy, z czym tu mamy do czynienia, więc wejdź do domu i zamknij drzwi, Vern. Miej blisko telefon, na wypadek gdybyśmy potrzebowali pomocy.
– Pomocy? – parsknął Vern. – No dobra.
Dwaj policjanci czekali, aż staruszek zamknie za sobą drzwi.
– Jest całkiem ślepy – powiedział Pete. – Szkoda, że nie możemy mu zabrać tej strzelby. Zawsze gdy tu przychodzę, boję się, że odstrzeli mi głowę.
– A o co tu właściwie chodzi?
– Już trzeci raz dzwonił na dziewięćset jedenaście. Cały czas gonię za innymi wezwaniami, więc trochę trwa, zanim tu dotrę. Zawsze skarży się na to samo: że jakieś zwierzę napada na jego owce. Pewnie widzi tylko własny cień.
– Dlaczego wzywa właśnie nas?
– Bo departamentowi wędkarstwa i łowiectwa jeszcze mniej się śpieszy. Byłem tu w tym tygodniu już dwukrotnie i nic nie znalazłem. Nawet odcisku łapy kojota. Pomyślałem sobie, że lepiej cię zawiadomię, na wypadek, gdyby pomylił mnie z jakimś dzikim zwierzęciem.
Lincoln zerknął na dom i zauważył sylwetkę staruszka, rysującą się na tle oświetlonego okna.
– Patrzy na nas. Ostatecznie możemy się rozejrzeć, żeby go uspokoić.
– Powiedział, że widział to zwierzę koło stodoły.
Pete włączył latarkę. Ruszyli przez podwórze w kierunku beczących owiec. Lincoln cały czas czuł na plecach spojrzenie Verna. Zróbmy mu przyjemność, pomyślał. Nawet jeśli to tylko strata czasu.
Zaskoczyło go, że Pete zatrzymał się nagle. Światło jego latarki dotarło do drzwi stodoły.
Były otwarte.
Coś się tu nie zgadzało. Zapadła już ciemność i wrota powinny być zamknięte.
Lincoln włączył swoją latarkę. Szli teraz wolniej, a podskakujące promienie światła wskazywały drogę. Zatrzymali się przy wejściu. Nawet przez mieszaninę zapachów typowych dla gospodarstwa poczuli odór krwi.
Weszli do środka. Beczenie nasiliło się i stało się tak męczące, jak krzyki spanikowanych dzieci. Pete omiótł światłem latarki pomieszczenie. Dostrzegli widły, niespokojne kurczęta i przestraszone owce, tłoczące się w zagrodzie.
Na posypanej trocinami podłodze leżało źródło odoru.
Pete, potykając się, wypadł ze stodoły i zwymiotował w krzaki.
– O Jezu, Jezu.
– To tylko martwa owca – powiedział Lincoln.
– Nigdy nie widziałem, żeby kojot zrobił coś takiego. Tak rozciągnął wnętrzności…
Lincoln skierował światło latarki na podłogę koło drzwi. Widać było jedynie liczne ślady butów: jego własne, Pete’a i Verna Fullera. Żadnych tropów. Jak to możliwe, by zwierzę nie zostawiło śladów?
Trzasnęła gałązka za jego plecami. Odwrócił się błyskawicznie. Vern wciąż ściskał w dłoniach strzelbę.
– To niedźwiedź – powiedział. – Właśnie niedźwiedzia widziałem.
– Niedźwiedź by tego nie zrobił.
– Wiem, co widziałem. Dlaczego mi nie wierzycie?
Bo wszyscy wiedzą, że jesteś na wpół ślepy.
– Uciekł tędy, do lasu – mówił Vern, wskazując w jedną stronę podwórza. – Poszedłem tam za nim, tuż przed zmrokiem. Potem straciłem ślad.
Lincoln zauważył, że ślady butów rzeczywiście prowadzą w stronę lasu, ale Vern kilkakrotnie cofał się i znów szedł naprzód, zacierając wszelkie tropy zwierzęcia.
Ruszył tym śladem. Zatrzymał się na chwilę, wpatrzony w ciemność. Drzewa rosły tak gęsto, że wydawały się tworzyć mur nie do pokonania – nawet światło latarki nie było w stanie rozjaśnić panujących tam ciemności.
Pete doszedł już do siebie i zbliżył się do Lincolna.
– Powinniśmy zaczekać, aż się rozwidni – szepnął. – Nie wiemy, z czym tu mamy do czynienia.
– W każdym razie to nie niedźwiedź.
– No tak, nie boję się niedźwiedzi. Ale jeśli to coś innego… – Pete wyjął broń. – Słyszałem, że w zeszłym tygodniu w Jordan Falls widziano pumę.
Teraz także i Lincoln wyciągnął broń. Powoli wszedł między drzewa. Trzask gałązek pod jego stopami rozlegał się głośno jak kanonada. Naraz zamarł w miejscu, wpatrzony w ścianę drzew. Wydawało mu się, że las go okrąża. Zjeżyły mu się włosy na głowie.
Coś tam jest. Obserwuje nas.
Wszystkie zmysły kazały mu się natychmiast wycofać. Z bijącym szybko sercem zrobił krok w tył, a jego buty znów spowodowały eksplozję hałasu. Poczucie bliskiego zagrożenia zniknęło dopiero, gdy obaj wyszli z lasu.
Znów zatrzymali się przed stodołą Fullera. Owce wciąż beczały. Patrzył pod nogi, na ślady butów. Nagle podniósł głowę.
– Co jest za tym lasem? – spytał.
– Ciągnie się spory kawałek – odrzekł Vern. – A dalej jest Barnstown Road. Trochę domów.
Domy, pomyślał Lincoln. Rodziny.
Gdy Claire wróciła do domu, Noah oglądał telewizję. Jeszcze w holu rozpoznała melodię z kreskówki o Simpsonach i słyszała, jak Homer Simpson głośno czka, a Lisa mruczy z obrzydzeniem. Noah roześmiał się, a Claire pomyślała: Cieszę się, że mój syn wciąż się śmieje z kreskówek.
Читать дальше