Zaglądam do środka i znajduję dźwignię, pomysłowe urządzenie, dzięki któremu zatrzaśnięte przypadkowo w bagażniku dziecko mogłoby wydostać się na zewnątrz.
Nadjeżdża jakiś samochód. Zamykam szybko bagażnik mercedesa i odchodzę.
Brutalna wojna trojańska toczyła się przez dziesięć lat. Ofiara dziewiczej krwi Ifigenii, przelanej na ołtarzu w Aulidzie. sprowadziła pomyślny wiatr, który pognał tysiąc greckich okrętów w kierunku Troi, ale Greków nie czekało szybkie zwycięstwo, gdyż bogowie na Olimpie byli podzieleni. Afrodyta, Ares, Apollo i Artemida popierali Trojan, a Hera, Atena i Posejdon – Greków. Szala zwycięstwa przechylała się to na jedną,, to na drugą stronę. Herosi zabijali wrogów i sami ginęli, a ziemia – jak mówi poeta Wergiliusz – spływała krwią.
W końcu Troja została zdobyta nie siłą lecz podstępem. W dniu klęski jej obrońcy znaleźli o świcie u bram miasta wielkiego drewnianego konia.
Kiedy o nim myślę, zdumiewa mnie głupota Trojan. Jak mogli nie wiedzieć, że we wnętrzu tego monstrum ukrywają się wrogowie? Po co wciągnęli go za bramy? Czemu upili się, świętując przez całą noc zwycięstwo? Ja okazałbym chyba więcej rozsądku.
Może ich czujność uśpiły niezdobyte mury, którymi się otoczyli? Skoro bramy były zamknięte, co im mogło zagrażać? Nieprzyjaciel pozostał na zewnątrz.
Nikt nie zastanawia się nad tym, że wróg może być tuż za jego plecami.
Myślę o koniu trojańskim, mieszając kawę z. cukrem i śmietanką.
Podnoszę słuchawkę telefonu i słyszę głos recepcjonistki:
– Chirurgia. Mówi Helen.
– Czy mogę zamówić na popołudnie wizytę u doktor Cordell? – pytam.
– Czy to pilne?
– Raczej nie. Mam guzek na plecach. Nie boli, ale chciałbym, żeby go obejrzała.
– Mogłaby pana przyjąć za jakieś dwa tygodnie.
– Nie może być dzisiaj? Kiedy obsłuży ostatn iego pacjenta?
– Przykro mi, panie… Jak pan się nazywa?
– Troja.
– Panie Troja. Doktor Cordell jest zajęta do siedemnastej i zaraz potem jedzie do domu. Mogę pana zapisać na wizytę za dwa tygodnie.
– Trudno. Spróbuję dostać się do innego lekarza.
Odkładam słuchawkę. Wiem już, że wkrótce po piątej doktor Cordell wyjdzie z biura. Będzie zmęczona. Z pewnością pojedzie prosto do domu.
Jest teraz dziewiąta rano. To będzie dzień wyczekiwania.
Grecy oblegali Troję przez dziesięć krwawych lat. Przez dziesięć lat nie rezygnowali, szturmując mury nieprzyjaciela, zdani na łaskę bogów.
Ja czekałem na swoją zdobycz tylko dwa lata.
Wystarczająco długo.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Sekretariat działu spraw studenckich na Wydziale Medycyny Uniwersytetu Emory prowadziła Winnic Bliss, podobna do Doris Day jasnowłosa blondynka, dojrzała kobieta o manierach damy z Południa. Obok przegródek na listy przychodzące do studentów stał dzbanek z gorącą kawą, a na biurku kryształowa waza z cukierkami. Moore wyobrażał sobie, że zestresowani adepci medycyny chętnie odwiedzają to miejsce. Winnic pracowała tam od dwudziestu lat, a ponieważ nie miała dzieci, przelewała macierzyńskie uczucia na studentów, którzy przychodzili codziennie do sekretariatu, by odebrać pocztę. Częstowała ich cukierkami, przekazywała informacje na temat wolnych mieszkań, udzielała porad w sprawach sercowych, pocieszała, gdy nie zaliczali egzaminów. I co roku roniła łzy, gdy sto dziesięcioro jej dzieci opuszczało mury uczelni. Mówiła to wszystko Moore’owi z miękkim południowym akcentem, podając mu herbatniki i kawę. Wierzył jej. Winnie Bliss była uosobieniem dobroci.
– Przeżyłam szok, gdy dwa lata temu zadzwonił do mnie detektyw z Savannah – powiedziała, zasiadając z gracją w fotelu. – Powiedziałam mu, że to pomyłka. Andrew przychodził do mnie codziennie po pocztę i był nadzwyczaj miłym chłopcem, uprzejmym i kulturalnym. Mam zwyczaj patrzeć ludziom prosto w oczy, panie Moore, by wiedzieli, że naprawdę ich zauważam. Dostrzegałam w nim zawsze dobro.
To dowód, jak łatwo dajemy się zwieść złu, pomyślał Moore.
– Czy w ciągu czterech lat studiów Capra utrzymywał z kimś bliskie kontakty? – zapytał.
– Chodzi panu o jego przyjaciółki?
– Raczej o przyjaciół. Rozmawiałem z właścicielką mieszkania, które wynajmował tutaj, w Atlancie. Wspomniała, że Caprę odwiedzał czasem pewien młody człowiek. Sądziła, że też studiował medycynę.
Winnic wstała, podeszła do szafki z aktami i wyjęła z niej kartkę z wydrukiem komputerowym.
– To lista studentów z rocznika Andrew. Na pierwszym roku było sto dziesięć osób. Mniej więcej połowa to mężczyźni.
– Miał wśród nich przyjaciół?
Przejrzała trzy strony nazwisk i pokręciła głową.
– Niestety. Nie przypominam sobie, żeby przyjaźnił się z kimś z tej listy.
– Chce pani powiedzieć, że nie miał przyjaciół?
– Mówię tylko, że nic mi o tym nie wiadomo.
– Mogę zobaczyć tę listę?
Podała mu ją. Żadne z widocznych tam nazwisk nie wydało mu się znajome.
– Wie pani, gdzie mieszkają teraz ci ludzie?
– Tak. Dysponuję ich aktualnymi adresami, bo wysyłamy absolwentom biuletyn uczelniany.
– Czy ktoś zamieszkuje w okolicach Bostonu?
– Zaraz sprawdzę. – Odwróciła się do komputera, stukając pomalowanymi różowym lakierem paznokciami w klawiaturę. Winnic Bliss wyglądała jak kobieta z innej epoki i wydało mu się dziwne, że tak zręcznie radzi sobie z tym sprzętem. – Mam tu jeden adres z Newton, w stanie Massachusetts. Czy to dostatecznie blisko Bostonu?
– Tak. – Moore pochylił się do przodu, czując przyspieszone bicie serca. – Kto to jest?
– Latisha Green. Bardzo miła dziewczyna. Przynosiła mi zawsze wielkie torby orzeszków. Oczywiście, było to złośliwe z jej strony, bo wiedziała, że dbam o figurę, ale chyba lubiła wszystkich częstować. Taki miała styl.
– Była związana z jakimś mężczyzną?
– Och, ma wspaniałego męża! Wygląda imponująco! Ma ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i piękną czarną skórę.
– Czarną – powtórzył Moore.
– Tak. Jak heban.
Moore westchnął i spojrzał ponownie na listę.
– I nikt więcej z rocznika Capry nie mieszka w pobliżu Bostonu?
– Na to wygląda. – Popatrzyła na Moore’a. – Jest pan rozczarowany? – Powiedziała to strapionym głosem, jakby czuła się osobiście odpowiedzialna za to, że go zawiodła.
– Mam dziś kiepski dzień – przyznał.
– Proszę się poczęstować cukierkiem.
– Nie, dziękuję.
– Pan też dba o linię?
– Nie przepadam za słodyczami.
– Widać, że nie pochodzi pan z Południa.
Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Winnic Bliss, ze swymi dużymi oczami i łagodnym głosem, oczarowała go. Była zapewne ulubienicą wszystkich studentów i studentek, przychodzących do sekretariatu. Spojrzał na ścianę za jej plecami, obwieszoną całą serią grupowych fotografii.
– Czy to studenci wydziału medycyny?
Odwróciła głowę.
– Mój mąż robi co roku zdjęcie wszystkim absolwentom.
Niełatwo jest zebrać ich razem. Mąż powtarza zawsze, że są jak gromada kotów. Zależy mi na tych zdjęciach i zmuszam ich do pozowania. To przesympatyczni młodzi ludzie, prawda?
– Na której fotografii jest rocznik Andrew Capry?
– Pokażę panu księgę. Są tam również nazwiska. – Wstała i podeszła do oszklonej szafki. Zdjęła z namaszczeniem z półki cienki tomik i przesunęła ręką po okładce, jakby chciała usunąć z niej kurz. -Tu znajdzie pan zdjęcia wszystkich jego koleżanek i kolegów, a także informacje, gdzie odbywali staż. To mój jedyny egzemplarz. Mógłby pan przejrzeć go na miejscu?
Читать дальше