Z angielskiego przełożył Jerzy Żebrowski
Tytuł oryginału: THE SURGEON
Copyright © Tess Gerritsen 2001
Na specjalne podziękowania zasłużyli:
Bmce Blake i detektyw Wayne R. Rock z Komisariatu Policji w Bostonie oraz doktor Chris Michalakes za fachową pomoc.
Jane Berkey, Don Cleary i Andrea Cirillo za cenne uwagi na temat pierwszej wersji książki.
Linda Marrow, wydawca, za dyskretne wskazywanie drogi.
Mój anioł stróż, Meg Ruley. (Każdy pisarz potrzebuje swojej Meg Ruley!).
I mój mąż, Jacob. On szczególnie.
Dzisiaj znajdą jej ciało.
Wiem, jak to się stanie. Potrafię, sobie wyobrazić całkiem wyraziście ciąg wydarzeń, które doprowadzą, do tego odkrycia. O dziewiątej rano nadęte paniusie z biura podróży Kendall & Lord bada siedziały przy biurkach, stukając wypielęgnowanymi palcami w klawiatury komputerów, aby zarezerwować rejs po Morzu Śródziemnym dla pani Smith i wczasy narciarskie w Klosters dla pana Jonesa. A dla państwa Brown w tym roku coś nowego, coś egzotycznego: może Chiang Mai albo Madagaskar. Nic zanadto męczącego. Nie, nie. Przygodzie musi, nade wszystko, towarzyszyć komfort. To motto firmy Kendall & Lord: „ Przygody z wygodami”. W ich biurze panuje duży ruch i często dzwoni telefon.
Paniusie szybko zauważą, że Diany nie ma w pracy.
Któraś z nich zadzwoni do jej domu w Back Bay, ale nikt nie podniesie słuchawki. Może Diana bierze prysznic i nie słyszy telefonu? Albo wyszła już do biura, tylko się spóźnia? Może być wiele powodów jej nieobecności… Ale z czasem, gdy nadal nie będzie odpowiadała na telefony, zaczną się niepokoić.
Przypuszczam, że to dozorca budynku wpuści koleżankę Diany do mieszkania. Widzę, jak potrząsa nerwowo kluczami, mówiąc: „Jest pani jej przyjaciółką? Na pewno nie będzie miała pretensji? Będę musiał jej powiedzieć, że pozwoliłem pani wejść”.
Wchodzą do mieszkania i koleżanka woła: „Diano? Jesteś w domu?”. Idą korytarzem obok oprawionych starannie plakatów biura podróży. Dozorca podąża tuż za nią bacząc, by niczego nie ukradła.
Potem zagląda do sypialni, widzi Dianę Sterling i przestaje się przejmować czymś tak banalnym jak kradzież. Chce tylko opuścić mieszkanie, zanim zwymiotuje.
Chciałbym być tam, kiedy zjawi się policja, ale nie jestem głupi. Wiem, że będą obserwować każdy przejeżdżający samochód, wszystkich gromadzących się na ulicy gapiów. Zdają sobie sprawę, jak bardzo mnie kusi, żeby tam wrócić. Nawet teraz, gdy siedzą w Starbucks, wpatrując się w świt za oknem, czuję, jak ciągnie mnie do tamtego pokoju. Ale jestem jak Ulisses, który słucha śpiewu syren, przywiązany bezpiecznie do masztu. Nie rozbiję się o skały. Nie popełnię tego błędu.
Piję kawę, patrząc, jak Boston budzi się do życia. Wsypuję do filiżanki trzy łyżeczki cukru. Kawa musi być słodka. Lubię doskonałość. W każdym calu.
Z oddali słychać głos syreny. Wzywa mnie. Czuję się jak Ulisses, pragnący wyrwać się z wiązów, ale trzymają mocno. Dzisiaj znajdą jej ciało. Dowiedzą się, że wróciliśmy.
Rok później.
Detektyw Thomas Moore nie lubił zapachu lateksu. Wciągając gumowe rękawiczki i wzbijając chmurę talku, czuł jak zwykle, że zaraz ogarną go mdłości. Ten zapach wiązał się z najbardziej nieprzyjemną stroną jego pracy i jak pies Pawłowa, śliniący się pod wpływem określonego bodźca, kojarzył go nieuchronnie z wonią krwi i płynów ustrojowych. Węch ostrzegał go, że powinien zebrać siły.
Stanął skoncentrowany przed prosektorium. Wyszedł prosto z upału i czuł już na skórze zimny pot. Było piątkowe popołudnie dwunastego lipca. Powietrze przesycała wilgoć. W całym Bostonie huczały klimatyzatory, a ludzi ponosiły nerwy. Na moście Tobin stali już zapewne w korku ci, którzy uciekali na północ do chłodu lasów w Maine. Moore’a nie było wśród nich. Został odwołany z urlopu, aby obejrzeć koszmar, którego wcale nie pragnął zobaczyć.
Miał już na sobie fartuch chirurgiczny, który wyciągnął z wózka z bielizną w kostnicy. Teraz założył na włosy papierowy czepek, a na buty papierowe ochraniacze, gdyż widywał czasami, co lało się ze stołu na podłogę. Krew, fragmenty tkanki… Nie był bynajmniej szczególnie schludny, ale nie miał ochoty przynosić na butach do domu resztek z prosektorium. Przystanął na kilka sekund przy drzwiach, wziął głęboki oddech i wszedł zrezygnowany do środka.
Na stole leżały osłonięte zwłoki. Sądząc z kształtów, była to kobieta. Moore starał się nie przyglądać zbyt długo ofierze, koncentrując wzrok na obecnych w prosektorium osobach. Doktor Ashford Tierney i pracownik kostnicy układali narzędzia na tacy. Po drugiej stronie stołu stała Jane Rizzoli, również z Wydziału Zabójstw w Bostonie. Miała trzydzieści trzy lata i była niewysoką kobietą o kanciastym podbródku. Rysy jej twarzy zdawały się ostrzejsze niż zwykle, bo nie łagodziły ich niesforne czarne loki, ukryte teraz pod papierowym czepkiem, a ciemne oczy patrzyły przenikliwie. Pół roku temu przeniosła się z obyczajówki. Była jedyną kobietą w wydziale i doszło już do konfliktów między nią a jednym z detektywów, do oskarżeń o molestowanie seksualne i babski szowinizm. Moore nie był pewien, czy darzy Rizzoli sympatią ani czy ona go lubi. Jak dotąd łączyły ich ściśle służbowe stosunki i uznał, że chyba wolała, by tak pozostało.
Obok Rizzoli stał jej partner, Barry Frost, zawsze wesoły glina, którego dobroduszna, pozbawiona zarostu twarz sprawiała, że nie wyglądał na swoje trzydzieści lat. Frost pracował z Rizzoli już od dwóch miesięcy i się nie skarżył. Był jedynym człowiekiem w wydziale, który znosił cierpliwie jej humory.
Gdy Moore podszedł do stołu, Rizzoli powiedziała:
– Zastanawialiśmy się, kiedy się zjawisz.
– Byłem w pobliżu Maine, gdy odebrałem wasz sygnał.
– Czekamy tu od piątej.
– Zaczynam właśnie sekcję – stwierdził doktor Tierney. – Uważam więc, że detektyw Moore zdążył na czas. – Męska solidarność. Zatrzasnął drzwi szafki tak energicznie, że aż zadźwięczała. Rzadko okazywał rozdrażnienie. Pochodził z Georgii i był wytwornym dżentelmenem, który uważał, że kobiety powinny zachowywać się jak damy. Nie lubił pracować z zadziorną Jane Rizzoli.
Pracownik kostnicy przyciągnął do stołu wózek z narzędziami, rzucając Moore’owi przelotne spojrzenie, które mówiło: Czy można ufać tej suce?
– Przykro mi, że nie pojechałeś na ryby – powiedział do Moore’a Tierney. – Chyba będziesz musiał odwołać urlop.
– Jesteś pewien, że to znów nasz chłopak?
W odpowiedzi Tierney odciągnął prześcieradło, odsłaniając zwłoki.
– Nazywa się Elena Ortiz.
Choć Moore spodziewał się tego, co zobaczył, widok ofiary podziałał na niego jak obezwładniający cios. Czarne włosy kobiety, zesztywniałe od krwi, odstawały jak kolce jeżozwierza od marmurowo bladej twarzy. -Usta miała rozchylone, jakby zastygłe w pół słowa. Krew odpłynęła już z ciała i jej rany wyglądały jak purpurowe szramy na tle poszarzałej skóry. Jedną z dwóch widocznych ran stanowiło głębokie cięcie na szyi, spod lewego ucha przez tętnicę i krtań. Było śmiertelne. Druga rana widniała nisko na brzuchu. Nie zadano jej po to, by zabić. Służyła zupełnie innemu celowi.
Читать дальше