Zatrzymała się z piskiem opon za radiowozem, stojącym Jedną przecznicę przed domem Karla Pacheco. Wzdłuż ulicy parkowane były bezładnie jeszcze cztery samochody.
Za późno, pomyślała, biegnąc w kierunku budynku. Weszli iuż do środka.
Słyszała na klatce schodowej krzyki i tupot nóg. Kierując się tymi odgłosami, popędziła na pierwsze piętro i wpadła do mieszkania Karla Pacheco.
Panował tam totalny bałagan. Na progu leżały połamane kawałki drzwi, a wewnątrz poprzewracane krzesła i rozbita lampa, jakby przez pokój przegalopowało stado bizonów. Powietrze przenikał ostry zapach testosteronu, wydzielany przez rozsierdzonych policjantów, żądnych krwi człowieka, który przed kilkoma dniami zamordował jednego z ich ludzi.
Na podłodze leżał twarzą do ziemi jakiś mężczyzna. Czarnoskóry, a więc nie był to Chirurg. Crowe przyciskał mu brutalnie obcasem kark.
– Zadałem ci pytanie, dupku – wrzeszczał. – Gdzie jest Pacheco?
Murzyn zaskomlał, niepotrzebnie próbując unieść głowę. Crowe przydepnął mu ją tak mocno, że mężczyzna uderzył podbródkiem o podłogę i wydawszy zdławiony okrzyk, zaczął się szarpać.
– Puść go! – zawołała Rizzoli.
– Będzie się awanturował!
– Zejdź z niego, to może z tobą porozmawia! – Rizzoli odepchnęła Crowe’a na bok. Zatrzymany odwrócił się na plecy, chwytając powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba.
– Gdzie jest Pacheco? – wrzasnął Crowe.
– Ni…nie wiem…
– To jego mieszkanie!
– On wyszedł.
– Kiedy?
Mężczyzna zaczął się krztusić. Brzmiało to tak, jakby kaszel rozrywał mu płuca. Zgromadzeni wokół policjanci patrzyli na niego z nieukrywaną nienawiścią. Był kumplem zabójcy gliniarza.
Rizzoli odwróciła się z odrazą i przeszła korytarzem do sypialni. Drzwi szafy były otwarte, a garderoba leżała na podłodze. Mieszkanie dokładnie zrewidowano, przeszukuj^ wszystkie zakamarki. Włożywszy rękawiczki, zaczęła trząsać szuflady toaletki i obmacywać kieszenie, mając nadzieję znaleźć jakiś notes czy kalendarz z adresem, pod którym mógł się ukryć Pacheco. Uniosła wzrok, gdy do sypialni wszedł Moore.
– Ty odpowiadasz za ten bałagan? – zapytała.
Pokręcił głową.
– Przysłał nas tu Marquette. Dostaliśmy informację, że Pacheco jest w tym budynku.
– Więc gdzie się podział? – Zatrzasnęła szufladę i podeszła do okna. Było zamknięte, ale niezaryglowane. Tuż za nim znajdowały się schody przeciwpożarowe. Otworzyła okno i wychyliła głowę. W alejce poniżej stał zaparkowany wóz policyjny z włączoną radiostacją, a jeden z funkcjonariuszy świecił latarką w głąb pojemnika na śmieci.
Miała już cofnąć głowę, gdy poczuła, że coś posypało jej się na kark i usłyszała szmer spadających na schody ziarenek piasku. Spojrzała zdziwiona w górę. Nocne niebo rozświetlała luna miejskich świateł i gwiazdy były prawie niewidoczne. Wpatrywała się przez chwilę w kontur dachu, ale nic się tam nie poruszało.
Wyszła przez okno na schody przeciwpożarowe i zaczęła się wspinać na drugie piętro. Przystanęła na kolejnym podeście, by sprawdzić okno w mieszkaniu u góry. Żaluzja była przybita gwoździami, a wewnątrz panowały ciemności.
Spojrzała ponownie w kierunku dachu. Niczego nie widziała ani nie słyszała, ale włosy jeżyły jej się na karku.
– Rizzoli? – zawołał z okna Moore. W milczeniu wskazała na dach, dając mu do zrozumienia, co zamierza.
Wytarła o spodnie wilgotne dłonie i zaczęła wchodzić powoli PO drabinie do góry. Na ostatnim stopniu przystanęła, wzięła głęboki oddech i wysunęła ostrożnie głowę ponad krawędź dachu.
W bezksiężycową noc widać tam było las cieni. Zobaczyła kontury stołu i krzeseł, a także plątaninę gałęzi. Na dachu był ogród. Wdrapała się na pokrytą papą płaszczyznę i wyciągnęła broń. Zrobiwszy dwa kroki, kopnęła butem jakiś przedmiot, który potoczył się z łoskotem. Poczuwszy intensywny zapach pelargonii, zdała sobie sprawę, że wszędzie stoją doniczki z kwiatami. Miała je także pod nogami.
Po lewej stronie coś się poruszyło.
Starała się dostrzec w tym gąszczu cieni ludzką sylwetkę. Zobaczyła w końcu skulonego mężczyznę. Wyglądał jak czarny karzeł.
Uniosła broń i powiedziała:
– Nie ruszać się!
Nie zauważyła, co trzymał w ręce, czym zamierzał w nią rzucić.
Poczuła tylko podmuch powietrza, usłyszała w mroku złowrogi świst i ułamek sekundy później metalowa łopatka uderzyła ją w lewy policzek z taką siłą, że zobaczyła gwiazdy.
Upadła na kolana, czując tak przejmujący ból, że nie mogła złapać tchu.
– Rizzoli? – To był Moore. Nie słyszała nawet, jak wchodził na dach.
– W porządku. Nic mi się nie stało… – Spojrzała z ukosa na miejsce, gdzie czaił się nieznajomy. Nikogo tam nie było. – On tu jest – szepnęła. – Chcę dorwać tego sukinsyna.
Moore zniknął w mroku. Rizzoli trzymała się za głowę, starając się całkiem oprzytomnieć i przeklinając swoją nieostrożność. Z trudem podźwignęła się na nogi. Gniew dodał jej sił. Po chwili stała już pewnie, ściskając w ręce broń.
Moore znajdował się kilka metrów na prawo od niej. Widziała jego sylwetkę na tle stołu i krzeseł.
Ruszyła w lewo, obchodząc dach w przeciwnym kierunku. Pulsujący ból w policzku przypominał jej, że spieprzyła sprawę. Tym razem tak nie będzie. Obserwowała czujnie mroczne kontury rosnących w doniczkach drzewek i krzewów.
Usłyszawszy nagle łoskot i tupot nóg, obróciła się w prawo i zobaczyła, że ktoś biegnie po dachu prosto w jej kierunku.
Moore wrzasnął:
– Stać! Policja!
Mężczyzna nie zatrzymał się.
Rizzoli przykucnęła, celując do niego z broni. Czuła narastający ból. Pałała żądzą zemsty za wszystkie upokorzenia, jakich doznawała, codzienne uszczypliwości i zniewagi, których nie szczędzili jej ludzie pokroju Darrena Crowe’a.
Tym razem cię mam, kanalio, pomyślała. Mężczyzna stanął nagle przed nią i podniósł ręce do góry, ale jej decyzja była nieodwołalna.
Nacisnęła spust.
Mężczyzna zachwiał się.
Strzeliła do niego po raz drugi i trzeci. Szarpnięcia broni sprawiały jej niekłamaną satysfakcję.
– Rizzoli! Przestań!
Krzyk Moore’a dotarł w końcu do jej uszu. Zastygła z bronią w ręku, czując ból i napięcie w mięśniach.
Mężczyzna leżał nieruchomo. Wyprostowała się i podeszła powoli do skulonego ciała. Z każdym krokiem narastało w niej przerażenie na myśl o tym, co zrobiła.
Moore klęczał już przy boku mężczyzny, sprawdzając mu puls. Nie widziała w ciemnościach jego twarzy, ale wyczuwała, że rzuca jej oskarżycielskie spojrzenie.
– On nie żyje, Rizzoli.
– Miał coś… w ręce…
– Nieprawda.
– Widziałam. Jestem tego pewna!
– Podniósł ręce do góry.
– Do cholery, Moore! Miałam prawo strzelać! Powinieneś to potwierdzić!
Usłyszawszy nagle głosy innych policjantów, którzy wchodzili na dach, nie zamienili już ze sobą ani słowa.
Crowe oświetlił leżącego latarką. Rizzoli zobaczyła upiorny widok: martwy mężczyzna miał otwarte oczy, a jego koszula była przesiąknięta krwią.
– Hej, to Pacheco! – oznajmił Crowe. – Kto go załatwił?
– Ja – odparła beznamiętnie Rizzoli.
Ktoś poklepał ją po plecach.
– Dzielna policjantka!
– Zamknij się! – odparowała. – Po prostu się zamknij! – Zeszła oszołomiona po schodach przeciwpożarowych i wróciła do samochodu. Usiadła za kierownicą i poczuła mdłości. Wciąż odtwarzała w pamięci to, co zdarzyło się na dachu. Pacheco biegł w jej kierunku. Widziała tylko jego sylwetkę. Nagle się zatrzymał. Tak, stanął i spojrzał na nią.
Читать дальше