Latynosi go nie obchodzili. Wiadomo, dla rozrywki zabiliby każdego białego. Pan Bosu chciał zapolować na grubszego zwierza.
To było w czwartek. Pornodzieciak podawał obiad w stołówce oddziału specjalnego. W kolejce stanęli dwaj biali więźniowie, których sobie upatrzył. Dzieciak powiedział: „Moment, trzeba przynieść świeże jedzenie”. Wyszedł zza lady, nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi.
Pierwszego neonazistę załatwił, zanim ten zdążył się odezwać. Drugi zaskoczony podniósł tacę, a chłopak skoczył mu do gardła.
Później po więzieniu krążyły opowieści. O tym, jak zaskakująco silny okazał się ten chudy dzieciak. Jak rzucił się na dwóch rasistów niczym zwinna małpa, z obnażonymi zębami i dzikimi oczami, jak poderżnął im gardła. Więźniowie siedzący przy stołach nie wiedzieli, czy ich koszule poplamiła tryskająca krew, czy sos marinara z rozgotowanego spaghetti.
Rozpętało się prawdziwe piekło. Inni neonaziści zerwali się z miejsc i jak na tępych neandertalczyków przystało, rzucili się na najbliższych Latynosów, zamiast obezwładnić długorękiego dzieciaka zarzynającego członków ich gangu.
Strażnicy wpadli do stołówki z grubymi materacami i zaczęli strzelać z gumowych kul do każdego, kto był na tyle głupi, by stać. Zarządzono blokadę więzienia, zawyły syreny, a dzieciak stał na środku z nożem w zakrwawionej ręce i wrzeszczał: „Niech tylko któryś z was, dupojebcy, spróbuje mnie dotknąć!”
Wspaniała chwila, pomyślał mężczyzna. Był mile zaskoczony zachowaniem podopiecznego. Oczywiście po dwóch dniach chłopak zniknął. W pralni było dużo krwi, ale ani śladu ciała. Na wszelki wypadek przez jakiś czas nikt nie jadł klopsików.
Władze stanowe powołały specjalną komisję, która miała zająć się działalnością gangów w więzieniach. A naczelnik puścił im film o „wrażliwości rasowej”. Potem wszyscy mówili: „Wkurwiasz mnie ty, do twojej rasy nic nie mam”, zanim komuś obili mordę.
Mężczyzna czuł się dobrze przez kilka dni, po czym wrócił do gapienia się na ściany.
Nie było mu już jednak tak źle. Po więzieniu rozeszły się plotki o tajemniczym panie Bosu. Miał przyjaciół, miał znajomości. Nikt nie był pewien, co to właściwie za jeden, ale gościu wszystko potrafił załatwić, nawet za kratami.
Był zadowolony. Siedząc w pojedynczej celi, dokonał czegoś nadzwyczajnego – stał się postrachem więzienia.
Teraz już wiedział, biegając co dzień po dziedzińcu, robiąc pompki, brzuszki i przysiady, że na tym jego życie się nie skończy. Że stąd wyjdzie. Wróci do świata. Będzie twardszy i mądrzejszy.
I wszystko będzie dobrze.
Wtedy był chłopcem. Ulegał impulsom, popełniał błędy. Teraz jest mężczyzną. Zaprawionym w bojach. Wie, jak wiele warta jest cierpliwość. I zna kodeks karny na wylot.
Wspaniały pan Bosu nie będzie pracował w McDonaldzie. Nie zamierza harować jak wół za marne, grosze i do końca życia dziękować komuś, że łaskawie raczył zatrudnić takiego bandziora jak on.
Odsiedział swoje. I nigdy nie wróci za kratki.
O nie, on ma wizję swojej przyszłości. Dokładnie zaplanował dalszą karierę. Zaczął o niej myśleć, jeszcze zanim skontaktował się z nim tajemniczy dobroczyńca X, ten, który załatwił mu zwolnienie warunkowe i przekazał listę zleceń.
Pan Bosu zgarnie kupę forsy, w dodatku robiąc to, co potrafi najlepiej: niszcząc ludzkie życie.
Uśmiechnął się. Zgniótł styropianowy kubek i wstał od stolika. Inni klienci spojrzeli na niego. I natychmiast się odwrócili.
Dwadzieścia pięć lat temu pan Bosu popełnił jeden błąd. Darował jej życie.
Drugi raz tego błędu nie popełni.
Catherine jechała do ojca. Zapadał zmrok, kolejny dzień przedwcześnie dokonywał żywota, zwiastując nadejście zimy. Była zmęczona. Ledwo widziała na oczy, za mocno ściskała kierownicę, starała się zmienić pozycję. Nie lubiła prowadzić. Co rusz odkręcała szybę, by orzeźwiło ją zimne powietrze, lub nastawiała głośniej odtwarzacz. Jimmy zawsze żartował z niej, że gdyby wybrała się w dłuższą podróż, od razu by zasnęła i zabiła się przed pierwszym postojem.
Skrzywiła się na myśl o nim. Poczuła bolesne ukłucie w sercu. Kiedy ostatnio powiedzieli sobie coś miłego? Kiedy przestali udawać, że się kochają? Właściwie co za różnica. Był stałym elementem jej pejzażu i brakowało jej go tak, jak innym brakowałoby amputowanej kończyny. Straciła coś bardzo dla niej ważnego.
Wjechała do dzielnicy ojca. Do swojej dzielnicy. Rodzice kupili ten dom, kiedy miała pięć lat. Stał na kawałeczku ziemi, otoczony innymi skromnymi domami na małych parcelach. Przez te wszystkie lata niewiele się tu zmieniło. Te same białe ściany, te same czerwone okiennice. W środy przyjeżdża śmieciarka. W soboty ludzie pracują w ogródkach. A w czwartkowe wieczory jej ojciec spotyka się z McGlashenami i Bodellami na piwie i kartach. Potem opowiada o ich dzieciach i wnukach, jej rówieśnikach, którzy teraz są kierownikami sklepów lub pracują w bankach, jeżdżą minivanami i mieszkają we własnych domach z rudymi dzieciakami i wielkimi rozdokazywanymi psami. I wiodą normalne, szczęśliwe życie.
Czasami zastanawiała się, dlaczego nie spotkało to któregoś z nich. Czemu to nie oni natknęli się na niebieskiego chevy? Dlaczego to nie ich zaczepił facet szukający nieistniejącego zaginionego psa?
Boże, jak ona nie cierpi tej ulicy.
Zaparkowała mercedesa na podjeździe. Na ganku paliły się światła, oświetlając wąską, wyłożoną cegłami ścieżkę i cztery schodki. Odetchnęła głęboko, powtórzyła sobie w duchu, po co tu przyjechała, i wysiadła z wozu.
Zimno uderzyło ją w twarz. Oddychała szybko i płytko. Spojrzała w głąb ulicy, gdzie ciemność gęstniała za drzewami, tworząc ciemny tunel, z którego nie było ucieczki. Po drugiej strome zobaczyła to samo.
Zadrżała. I nagle poczuła dziką nienawiść do tego miejsca. Tego domu, ogródka, całej dzielnicy. To złośliwy los przywiódł tu jej rodziców. A jeszcze gorsze było to, że tu zostali.
„To nie wina dzielnicy – cierpliwie tłumaczył ojciec matce po tym, jak to się stało. – To wina jednego człowieka. Co pomyśli Catherine, jeśli się przeprowadzimy?”
Pomyślałabym, że wam na mnie zależy.
Odetchnęła głęboko, stwierdziła, że jeszcze trochę, a zbzikuje. Zacisnęła dłonie w pięści. Pomyśl o jakimś szczęśliwym miejscu, powiedziała sobie rozpaczliwie. Potem stwierdziła: „Pieprzyć to”, i ruszyła do drzwi.
Ojciec już na nią czekał. Otworzył drewniane drzwi i odsunął się na bok.
Wziął od niej płaszcz i jak zwykle zapytał:
– Jak się jechało?
– Dobrze.
– Duży ruch?
– Nie.
– W drodze powrotnej pewnie będzie większy, jak to w sobotni wieczór.
– Poradzę sobie.
Bąknął jeszcze coś o korkach – dzielnica Catherine nie podobała mu się tak bardzo, jak jego dzielnica – po czym gestem zaprosił ją do małego salonu. Wciąż ten sam włochaty złoty dywan, ta sama brązowa sofa w kwiaty. Kiedyś zaproponowała, że kupi mu nowe meble. Nie chciał. Sofa jest wygodna, dywan trwały. Nie potrzebuje jakichś tam luksusów.
Catherine usiadła na skraju sofy z dłońmi na kolanach. Wchodząc do tego pokoju, zawsze miała wrażenie, że wpada w pętlę czasu; nigdy nie wiedziała, gdzie patrzeć ani co czuć. Dziś utkwiła wzrok w dywanie.
– Muszę z tobą o czymś porozmawiać – powiedziała cicho.
– Napijesz się czegoś?
– Nie.
– Mam piwo korzenne. Lubisz je, prawda?
Читать дальше