Pytam, czy musi zobaczyć określoną liczbę butów, żeby to go satysfakcjonowało.
– Trzydzieści to niezły wynik. Piętnaście par. Na ogół nie ma z tym problemu.
A dlaczego konieczne jest, żeby zobaczył określoną liczbę?
Zastanawia się i spogląda na mnie.
– Jeżeli odpowiem, że pan wie, czy poprosi mnie pan, żebym wyjaśnił, co takiego powinien pan wiedzieć? Chodzi o to, że miał pan już wcześniej do czynienia z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i że zapoznałem się z nimi… wyczerpująco… zarówno badając własny umysł, jak i czytając o nich w Internecie. A zatem czy moglibyśmy przejść od razu do rzeczy?
Mówię, że większość liczących uważa, że osiągnięcie pewnej liczby, znanej jako „liczba docelowa”, jest niezbędne dla zachowania porządku. Żeby, mówiąc obrazowo, świat dalej kręcił się wokół własnej osi.
Kiwa zadowolony głową i nagle pękają w nim tamy.
– Pewnego dnia, kiedy liczyłem buty w drodze powrotnej do biura, minąłem mężczyznę z nogą uciętą na wysokości kolana. Szedł o kulach i na kikucie miał skarpetkę. Gdyby miał na drugiej nodze czarny but, nic by się nie stało. Ponieważ byłem w drodze powrotnej, rozumie pan. Ale but był brązowy. To wytrąciło mnie z równowagi na cały dzień i tej nocy w ogóle nie mogłem zasnąć. Ponieważ liczby nieparzyste są złe. Przynajmniej tutaj – dodaje, klepiąc się po głowie. – Istnieje racjonalna część mojego umysłu, która wie, że to wszystko brednie, ale jest i inna, która uważa, że absolutnie nie, i ta część rządzi. Można by pomyśleć, że kiedy nie dzieje się nic złego… a tamtego dnia zdarzyło się właściwie coś dobrego, kontrola urzędu skarbowego, której się obawialiśmy, została odwołana bez podania żadnego powodu… więc kiedy nie dzieje się nic złego, zaklęcie pryśnie, jednak tak się nie stało. Naliczyłem trzydzieści siedem brązowych butów zamiast trzydziestu ośmiu i kiedy nie doszło do końca świata, irracjonalna część mojego umysłu oświadczyła, że to dzięki temu, że było ich nie tylko ponad trzydzieści, ale grubo ponad trzydzieści. Ładując zmywarkę, liczę talerze. Jeżeli ich liczba jest parzysta i przekracza dziesięć, to dobrze. Jeśli nie, dodaję odpowiednią liczbę czystych, żeby była odpowiednia. To samo dotyczy widelców i łyżek. Musi ich być co najmniej dwanaście w małym plastikowym koszyku z przodu zmywarki. A ponieważ mieszkam sam, oznacza to, że na ogół muszę dodawać czyste.
– A co z nożami? – pytam i natychmiast potrząsa głową.
– Nigdy noże. Nie w zmywarce.
Kiedy pytam dlaczego, odpowiada, że nie wie. A potem spogląda na mnie po chwili z ukosa z poczuciem winy.
– Zawsze myję noże sam, w zlewozmywaku.
Sugeruję, że noże w koszyku na sztućce naruszyłyby porządek świata.
– Nie! – woła. – Coś pan rozumie, doktorze Bonsaint, ale nie rozumie pan wszystkiego.
– W takim razie niech pan mnie oświeci – mówię.
– Porządek świata już jest naruszony. Naruszyłem go latem zeszłego roku, kiedy poszedłem na Pole Ackermana. Tyle że wtedy tego nie rozumiałem.
– Ale teraz już pan rozumie? – pytam.
– Tak. Nie wszystko, ale dosyć.
Pytam, czy próbuje naprawić sytuację, czy tylko sprawić, żeby się nie pogarszała.
Na jego twarzy pojawia się wyraz niewysłowionej ulgi, rozluźniają się w niej wszystkie mięśnie. Coś, co domagało się wyartykułowania, zostało w końcu powiedziane. Dla takich chwil żyję. To nie jest lekarstwo, do tego jeszcze daleko, lecz na razie N. doznał pewnej ulgi. Wątpię, by się tego spodziewał. Większość pacjentów na to nie liczy.
– Nie mogę tego naprawić – szepcze. – Mogę tylko sprawić, że sytuacja się nie pogarsza. Tak. To znaczy mogłem.
Ponownie dochodzimy do jednego z rozgałęzień. Mógłbym zapytać go, co zdarzyło się latem zeszłego roku – zakładam, że w sierpniu – na Polu Ackermana, jednak jest na to chyba za wcześnie. Najpierw powinno się trochę bardziej obluzować korzenie zainfekowanego zęba. I naprawdę wątpię, żeby źródło tej infekcji było tak świeże. Najprawdopodobniej to, co przytrafiło mu się latem zeszłego roku, było tylko rodzajem detonatora.
Proszę, żeby opowiedział mi o innych objawach.
Śmieje się.
– To zajęłoby nam cały dzień, a zostały nam tylko… – zerka na zegarek -…dwadzieścia dwie minuty. Swoją drogą, dwadzieścia dwa to dobra liczba.
– Bo jest parzysta? – pytam.
Daje mi kiwnięciem głowy do zrozumienia, że marnuję czas na rzeczy oczywiste.
– Moje… moje objawy, jak pan je nazywa, pojawiają się grupami. – Teraz wpatruje się w sufit. – Są ich trzy grupy. Wyłażą ze mnie… wyłażą z mojej zdrowej części… niczym kamienie… kamienie, no wie pan… o Boże, dobry Boże… jak te pierdolone kamienie na tym pierdolonym polu.
Łzy płyną mu po policzkach. Z początku chyba tego nie zauważa, leży tylko na kozetce ze splecionymi palcami, wpatrując się w sufit. Potem jednak wyciąga rękę w stronę stolika przy kozetce, na którym stoi to, co moja recepcjonistka, Sandy, nazywa Dyżurnym Pudełkiem Kleeneksów. Bierze dwie chusteczki, wyciera policzki i zwija je w kulkę, która znika między jego splecionymi palcami.
– Są trzy grupy objawów – mówi głosem, który nadal jest trochę drżący. – Liczenie należy do pierwszej. Jest ważne, ale nie tak ważne jak dotykanie. Są pewne rzeczy, których muszę dotykać. Na przykład palniki gazowe. Przed wyjściem rano z domu albo przed pójściem wieczorem spać. Mógłbym tylko spojrzeć, czy są wyłączone… wszystkie gałki skierowane w górę, wszystkie palniki ciemne… ale ja muszę ich dotknąć, żeby mieć absolutną pewność. I oczywiście drzwiczki piekarnika. Potem zacząłem dotykać kontaktów przed wyjściem do biura. Szybkie podwójne klepnięcie. Zanim wsiądę do samochodu, muszę klepnąć cztery razy w dach. I sześć razy, kiedy docieram tam, dokąd jechałem. Czwórka to dobra liczba i szóstka jest okay, ale dziesiątka… dziesiątka jest jak… – Widzę pojedynczy ślad po łzie, której nie wytarł, biegnący zygzakiem od kącika prawego oka do płatka ucha.
– Jak chodzenie z dziewczyną z pańskich snów – sugeruję.
Uśmiecha się. Ma uroczy, znużony uśmiech – uśmiech, który coraz niechętniej wstaje rano z łóżka.
– Zgadza się – mówi. – Z dziewczyną, która wiąże sznurowadła tenisówek na dole, żeby wszyscy wiedzieli.
– Czy dotyka pan innych rzeczy? – pytam, znając odpowiedź na to pytanie. W ciągu pięciu lat mojej praktyki widziałem wielu pacjentów podobnych do N. Czasami wyobrażam sobie tych nieszczęśników jako ludzi zadziobanych na śmierć przez drapieżne ptaki. Ptaki są niewidzialne – przynajmniej dopóki psychiatra, który ma talent lub szczęście (albo jedno i drugie), nie spryska ich swoją odmianą luminolu i nie podświetli odpowiednią żarówką – lecz mimo to bardzo realne. Cudem jest to, że tak wiele osób cierpiących na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne prowadzi całkiem produktywne życie. Pracują, jedzą (co prawda często zbyt mało lub zbyt dużo), chodzą do kina, kochają się ze swoimi dziewczynami i chłopakami, mężami i żonami… i przez cały ten czas niewidzialne ptaki trzymają ich w szponach i wydziobują małe kawałki ciała.
– Dotykam wielu rzeczy – mówi i ponownie zaszczyca sufit znużonym miłym uśmiechem. – Dotykam wszystkiego, co panu przyjdzie do głowy.
– Czyli liczenie jest ważne – mówię – ale dotykanie jeszcze ważniejsze. Co jest ważniejsze od dotykania?
– Przekładanie – odpowiada i zaczyna się raptem cały trząść niczym pies, którego zostawiono na zimnym deszczu. – O Boże…
Читать дальше